Baczewski Whisky

Staram się zachowywać otwartą głowę kiedy chodzi o whisky z różnych stron świata, także firmowaną przez polskie przedsiębiorstwa. Nie mamy jeszcze w Polsce destylarni whisky z prawdziwego zdarzenia (Kozubowie wynieśli produkcję do USA, gdzie jest korzystniejsze prawo dla mikrodestylarni) ale niektóre istniejące gorzelnie wódki eksperymentują, wkrótce będzie się też budować się Wolf Distillery, zakładana przez prawdziwych zajawkowiczów. Skoro świetną whisky potrafią produkować w takich krajach jak Niemcy czy Czechy, to w kraju o tak długich i bogatych tradycjach gorzelniczych jak Polska musi się także dać wyprodukować światowej jakości destylat.

W międzyczasie pojawiają się coraz liczniejsze próby kupażowania i butelkowania w Polsce whisky wyprodukowanej w innych krajach. Od tanich i młodych jak Dark Whisky (dawniej nawet produkowana w Polsce) czy Glen Gate, aż po celującą marketingiem i wiekiem (wersja dwunastoletnia) w segment premium Jack Strong.

Opisywana dziś, nowa whisky firmowana przez znaną gorzelnię J. A. Baczewski wyskoczyła mi na Facebooku przez udostępnienie w jednej z grup i najpierw wzbudziła sceptycyzm brakiem informacji o pochodzeniu, recepturze, wieku czy beczkach w jakich dojrzewała. Marketingowe powoływanie się na “przedwojenną recepturę” też budzi raczej politowanie [1]. Dopiero wczoraj prowadzący fanpejdża udzielili informacji które można uznać za wystarczające: że to blend, w skład którego wchodzą destylaty nie młodsze niż trzyletnie, starzone w nowych beczkach z dębu amerykańskiego, a sumaryczna receptura zacierów to około 90% jęczmienia (bez informacji ile z tego to słód i jak wyglądała destylacja, czy w kolumnie czy w alembikach i w jakich proporcjach wymieszane). Znalazłem więc jeden ze sklepów poleconych na fanpejdżu i wyposażyłem się w butelkę.

Baczewski w ręku

Ładna butelka. 43% i produkcja w Austrii, ciekawe.

Butelka robi dobre wrażenie. To whisky za 82zł, tym samym pakowanie jej do eleganckiej tuby, designerska etykieta czy korek zamiast nakrętki byłyby przerostem formy nad treścią. Lekki kolor robi dobre wrażenie nieprzeładowania karmelem. Moc 43% budzi szacunek w tak niedrogiej whisky. Nie jest to duża różnica względem minimalnych czterdziestu procent, ale z butelkowaniem whisky w mocy 40% jest jak z płaceniem pensji minimalnej, to jasny sygnał “dałbym ci jeszcze mniej ale prawo mi nie pozwala”.

Informacja o produkcji w Austrii zaskakuje pozytywnie. Pozostajemy w strefie Cesarstwa-Królestwa, Baczewski to w końcu marka galicyjska. W Polsce nie mamy jeszcze doświadczonych whiskymakerów, tymczasem Austriackie Stowarzyszenie Whisky wymienia 13 zrzeszonych weń gorzelni. “Ze słodu jęczmiennego i innych zbóż” może sugerować że to 90% jęczmienia w recepturze to w całości słód jęczmienny, ale nie bawmy się teraz w rozbijanie znaczenia zdań. Trzeba po prostu spróbować.

Zanim przejdę do właściwych notek smakowych, mała retrospekcja. 19. stycznia brałem udział w degustacji whiskey z linii Jameson, prowadzonej przez Neila Flannery’ego w warszawskim Whisky&Wine Place. Wszystkie te Jamesony rzeczywiście różniły się zapachem i smakiem, czuć było różnicę w maturacji (różny wiek i różne pochodzenie beczek), ale wszystkie trzy (Distiller’s Safe, Cooper’s Croze, Blender’s Dog) miały wspólną, słabo wyczuwalną ale jednak obecną, tę samą skazę w zapachu i smaku. Nie potrafiłem jej nazwać, był to zapach czegoś zepsutego lub zjełczałego. Obecny na tej samej degustacji znajomy który zna się na destylacji ocenił to jako obecność przedgonów (frakcji lżejszych od etanolu). Hipotezę o zmienionym tego dnia smaku czy brudnym kieliszku odrzuciłem po skonfrontowaniu wrażeń z innymi oraz nalaniem na koniec degustacji szkockich whisky Scapa i Strathisla, które nie miały tej skazy. Nazwałem ją w myślach “skaza Jamesonów”, trochę przewrotnie bo jest ona zupełnie nieobecna w podstawowej whiskey Jameson, jednym z moich ulubionych blendów. Zresztą nie jest wyjątkowa dla marki Jameson: jakiś czas później trafiłem na tę samą skazę w podstawowej whiskey Bushmills, tej z białą etykietą. Nazwijmy ją więc neutralnie “skaza produkcyjna”.

Oczywiście ten wtręt jest nie bez powodu, ale o tym zaraz. Wróćmy do austriackiej-polskiej (Robert Makłowicz byłby wniebowzięty) whisky Baczewski!

Baczewski na stole

Bardzo irlandzko wyszło Austriakom, nawet błędy podobne.

W zapachu pierwsze co się pojawia to ukłucie alkoholu. Nie ma co się zrażać, zdarza się w świeżo otwartych butelkach. Potem pojawiają się zapachy zwane “zielonymi”: zioła, trawa, jałowiec. Lekki zapach miodu i propolis (a więc znów ziołowo-wytrawnie). Opisana wyżej skaza produkcyjna. Do tego płatki zbożowe i czarna herbata. Brak zapachów owocowych oraz typowych dla żytnich whisky. Styl przypomina irlandzką whiskey typu single pot still (destylowanej z mieszaniny jęczmienia słodowanego i niesłodowanego). W smaku jest wytrawna, pieprzna, lekko słodkawa i kwaskowata (jak marynowany imbir), herbaciana. Finisz rozgrzewający, ostry, zostaje na podniebieniu.

Ostatecznie jest to whisky całkiem niezła. Ta wspomniana w nosie skaza, być może też odpowiedzialna za trochę bardziej piekący smak, jest mniej uderzająca niż we wspomnianych Jamesonach czy białym Bushu. Smakuje zdecydowanie lepiej niż się spodziewałem (czy też: obawiałem). Nie ma nachalnej, sztucznej słodkości i przeładowania karmelem – głównego grzechu wielu młodych i nowych blendów. Wydaje się warta swojej ceny: 82zł w specjalistycznych sklepach, pewnie około 70zł w internecie. Mi pasuje bo lubię takie trawiasto-jałowcowe (“zielone”) klimaty. Ale dla niektórych może być za ostra. Wydaje się że może fajnie, charakternie wypaść w koktajlach.

  • [1] należy tu oddać sprawiedliwość że Baczewski przed wojną faktycznie produkował whisky, pod marką Old Polish Whisky

Grant's Family Reserve Blended Scotch Whisky

Podchodziłem do tej recenzji kilka razy, oryginalnie miała się pojawić zaraz po serii Elementary na początku stycznia. Czemu tak długo to zajęło? Wyjaśniam w trakcie.

Grant’s to czwarta najlepiej sprzedająca się marka szkockiej whisky, z woluminem na poziomie około 4.5 miliona skrzynek (12 butelek, 9 litrów). Jest też jedną z najstarszych. To oznacza, że wszystko co można było o niej napisać, zostało już powtórzone w internecie dziesiątki razy. Że jej podstawowa whisky, Grant’s Family Reserve, oprócz tego że bywa nazywana (nie wiem czy złośliwie) “red label”, jest dostępna w około stu osiemdziesięciu krajach świata. Że William Grant zbudował potęgę firmy na rodzinie, między innymi wysyłając synów na wszystkie strony świata żeby sprzedawali i promowali produkowane przez firmę whisky. To wszystko jest wiedza w zasięgu jednej kwerendy do gugla, więc nie ma co jej tutaj powtarzać.

Możnaby więc od razu przejść do notek smakowych. Ale po kilku spróbowaniach Grant’s Family Reserve muszę wpierw poruszyć temat spójności i powtarzalności.

Blended whisky, czyli mieszanina whisky słodowych i zbożowych, oryginalnie powstała dla zmniejszenia kosztu produkcji [1] i, przede wszystkim, zapewnienia powtarzalnego smaku niezależnie od sezonu. Pędzenie whisky słodowej było dodatkową działalnością szkockich rolników, do tego o wielu czynnikach losowych w procesie produkcji, co oznaczało że skupujący beczki whisky właściciele sklepów nie zawsze mogli kupić taki sam destylat, w takiej samej ilości i o takim samym smaku. Dlatego aby zapewnić powtarzalność smaku sprzedawanej przez siebie whisky, sprzedawcy zaczęli ją komponować przez mieszanie whisky od różnych dostawców.

Oczywiście nie oznacza to, że smak poszczególnych blendów pozostał niezmienny od stu lat. Przecież wciąż zmieniają się gusta konsumentów, sposoby picia whisky, dostępność różnego rodzaju beczek, a do tego każdy master blender ma inny gust i pomysł na udany blend niż jego poprzednik czy następca. Dlatego ciekawą zabawą jest pozbieranie tego samego blendu zabutelkowanego dekadę lub dwie temu i porównanie ze współczesnym. Zwłaszcza że w ostatniej dekadzie akurat w firmie William Grant and Sons zmienił się master blender oraz zaczęła produkcję nowa, duża i wszechstronna destylarnia tej firmy, Ailsa Bay.

Pomimo pewnej zmienności, większość blendów o znanej marce i reputacji ma pewne cechy charakterystyczne z którymi master blender raczej nie zrywa kompletnie. Na przykład Famous Grouse jest słodowo-ciasteczkowa, Bell’s Original ziołowo-trawiasta, Teacher’s dymny. A Grant’s Family Reserve raczej owocowy, jabłkowo-gruszkowy. Wszystkie z tych blendów mają smak raczej łagodny i gładki, dla zachowania uniwersalności i przystępności.

I tu się właśnie robi dziwnie z Grant’s Family Reserve.

Grant's Family Reserve blended scotch whisky

Nie wiem co tu się stało.

Kupiłem butelkę jakieś trzy miesiące temu. Po otwarciu i pierwszych próbach nie mogłem uwierzyć w to, co znalazło się w kieliszku. Znana mi wcześniej (jakieś trzy lata od ostatniego kontaktu) z zapachu i smaku łagodnych, owocowych, słodowych, odrobinę może dymnych – ugryzła w nos grubym, siarkowym zapachem, a język ścisnęła ściągającą ostrością.

Tydzień później dostałem trochę Family Reserve od kolegi z butelki którą kupił rok wcześniej, więc raczej z innej partii. I to samo. Trochę mniej siarkowej charakterystyki, ale wciąż dość żeby zdominować. Odłożyłem je na ponad miesiąc do szafki.

Dziś dałem Family Reserve kolejną szansę. Najostrzejsze i najbardziej dominujące zapachy zazwyczaj pierwsze się ulatniają z otwartej butelki. Nalałem do kieliszka, dodałem kilka kropel wody i dałem prawie kwadrans spokoju. Nareszcie zaczęła przypominać Family Reserve jaką znałem i lubiłem kilka lat temu.

W nosie wciąż wyraźnie obecna siarka (niektórym może kojarzyć się zarówno z surowym mięsem, jak i gumą), ale do tego pojawiają się zapachy ciasteczek i słodu, jabłek i cytryn. W smaku lekko ściągająca, po chwili słodko-kwaśna. Finisz krótki, lekko metaliczny.

Niestety to wciąż whisky gorsza niż Family Reserve jaką znałem i lubiłem kilka lat temu. Ta siarka dominuje i zdecydowanie psuje odbiór, to nie jest opisywana poprzednio Craigellachie 13yo gdzie to wszystko fajnie współgra i tworzy bogaty smak. Nasuwa się wniosek że do skomponowania tego blendu użyto produktów destylowania w Ailsa Bay w alembikach o stalowych chłodnicach [2], w ilościach pozwalających podejrzewać o podejście nic nie może się zmarnować. Nie polecam, chyba że ktoś jest miłośnikiem takiej siary lub po prostu ma mniejszą nań wrażliwość. W portfolio blendów Grant’s znajduje się aktualnie kilka o wiele lepszych propozycji.

Jak pić whisky i nie zbankrutować

Miłośnicy whisky rzadko sięgają do kalkulatorów, bo tylko kilka obliczeń dzieli ich od smutnych wniosków.

Liczby są bezlitosne. Jeśli postanowimy się ograniczyć do samej szkockiej (a nie warto się tak ograniczać), to samych destylarni słodowej whisky jest w przybliżeniu sto [1]. Zakładając bardzo konserwatywnie że każda z nich produkuje średnio zaledwie dwa warte spróbowania single malty, to oznacza dwieście whisky słodowych do spróbowania.

Oczywiście jest to wycinek wycinka. Biblia Murraya w wydaniu na rok 2017 zawiera oceny ponad 4600 różnych whisky, od amerykańskich (nie tylko bourbony!), przez szkockie i europejskie, po japońskie. Ale załóżmy że jesteśmy neofitą który wypił swoich pierwszych pięć single maltów, przez co w gronie znajomych uchodzi za znawcę i bardzo mądrym tonem oznajmia że szkocki malt jest królem whisky jak lew jest król dżungli, a reszta to jakieś imitacje i niegodne uwagi berbeluchy.

Gdybyśmy chcieli kupić te dwieście whisky w standardowych butelkach pojemności 0.7 litra, zakładając bardzo optymistycznie że jedna kosztowałaby nas średnio 200zł [2], cała ta operacja kosztowałaby 40 000 (słownie: czterdzieści tysięcy) złotych. Jeśli nawet dysponujemy taką kwotą na przepicie, zapewne nie mamy osobnego magazynu na te butelki ani całego życia na degustacje, więc chcielibyśmy w ciągu roku mieć to z głowy i napisać własny przewodnik po szkockich destylarniach zanim się zrobi zbyt nieaktualny. Obalenie dwustu butelek w ciągu roku oznacza cztery butelki tygodniowo, to jest ponad litr czystego spirytusu tygodniowo. Wielokrotność zalecanego maksimum tygodniowej dawki alkoholu we wszystkich krajach które takie zalecenia mają.

Cały ten przydługi wstęp obliczeniowy służy zobrazowaniu tezy, że miłośnik whisky musi kombinować. Kupowanie i wypijanie całych butelek nie sprawdza się jako strategia poznawania kolejnych uisce beatha.

Diageo Special Releases 2016 ceny

Diageo Special Releases 2016. Wydanie w ciemno tysięcy złotych na butelkę whisky do picia to kosztowny sport. Źródło: The Whisky Exchange.

Zatem, co robić? Pozbierałem po znajomych, internetach i z doświadczeń własnych kilka sposobów na uprawianie tego hobby w sposób bardziej strawny dla budżetu, zdrowia i domu. Czyli jak wypijać i kupować mniej niż całe butelki?

Bary i restauracje. Pozornie najprostsza organizacyjnie, choć najdroższa (w przeliczeniu na porcję) opcja. Tylko pozornie najprostsza organizacyjnie, bo żeby to miało sens, bar musi mieć niezły wybór whisky, nie może w nim śmierdzieć i powinien mieć odpowiednie szkło, czyli kieliszki tulipanowe lub glencairny. To w praktyce oznacza prawie wyłącznie knajpy specjalizowane w whisky (i innych drogich alkoholach), nie wszędzie w Polsce obecne. Ale jeśli już takowy jest – zdecydowanie warto.

Degustacje, festiwale i inne imprezy. Raczej rzadkie i wymagające śledzenia, ale gwarantujące kontakt z kompetentną obsługą (i innymi entuzjastami), właściwe kieliszki i możliwość spróbowania wielu destylatów za bardzo atrakcyjną kwotę w fajnej atmosferze. Chyba że trafimy na Whisky Live Warsaw 2016, które zostało ofiarą własnego sukcesu i symbolem imprezy kompletnie przeładowanej ludźmi. Wada: istnieje limit porcji jakie można świadomie spożyć w ciągu jednego dnia.

No dobra, ale nie każdy lubi czy potrafi skupiać się na zapachu i smaku w obcym miejscu z obcymi ludźmi. Jakie są opcje bardziej domowe?

Miniaturki. Strategia bardzo praktyczna, dostajemy buteleczkę równie ładną jak oryginalna, a pojemność 50ml wystarcza na jedną-dwie degustacje. Przy czym tutaj należy uważać na ceny. 50ml Glenfiddich 15yo za 24zł, czyli 1/14 butelki za 1/8 ceny butelki, to ekonomia do przełknięcia. 50ml Glenfiddich 18yo ma jeszcze lepsze propocje. Ale już miniaturkę dwunastoletniego widziałem za 26zł, czyli za 1/5 ceny standardowej butelki, a to już jest przesada, widywałem taniej w barach. Ekonomicznie świetne są butelki 200ml, które pozwalają na spokojnie spróbować kilka porcji kosztując około jedną trzecią ceny butelki 700ml. Wady: sklepy rzadko miniaturki mają, niechętnie je sprzedają, mały wycinek szkockich whisky jest dostępny w formie miniaturek, jeszcze mniejszy w formie 200ml. Ale to co już jest bywa bardzo fajne: trzymając się przykładu Glenfiddicha, polecić mogę Explorer Collection gdzie za około 250zł dostajemy w ładnym, rozkładanym pudełku (świetny prezent!) trzy butelki 200ml (12-, 15- i 18-letnią) oraz firmowy kieliszek tulipanowy.

Kupowanie na spółkę ze znajomymi. Kupujemy (np. na allegro) ładne, zakręcane butelki szklane o pojemnościach 50, 100 czy 200 mililitrów i organizujemy się z koleżankami i kolegami na wspólny zakup, czyli w praktyce rozlanie z oryginalnej butelki do mniejszych po kosztach. Ma to oczywistą wadę logistyczną, tzn. nie zawsze znajomi będą mieli ochotę akurat na daną butelkę, akurat teraz. A zostanie z 500ml w standardowej butelce to nie jest rozwiązanie problemu budżetu i miejsca w domu. Ale jeśli się uda to ma same zalety (jest z kim od razu się umówić na wspólną degustację)!

Naturalnie rozbudowanym wariantem powyższego jest klub whisky, czyli trochę luźniejsza grupa lokalna skupiona wokół wspólnego hobby. Więcej ludzi oznacza nie tylko większą szansę znalezienia chętnych na wspólny zakup – oznacza że zakup może być niepotrzebny bo ktoś z klubu już tę whisky ma i może się podzielić, fajnie jeśli po kosztach. Kluby whisky można znaleźć przez internet, zazwyczaj są też znane specjalistycznym sklepom w okolicy. Są warte poszukania (lub założenia) z jeszcze jednego powodu: organizowane degustacje.

Czas na opcję ostatnią, prawdziwie dwudziestopierwszowieczną, czyli społeczności internetowe. To z kolei naturalne rozbudowanie idei klubu, z tą różnicą że klub jest o wiele większy liczebnie i rozproszony po całym kraju. Albo i po całym świecie, w zależności od wyboru. Osobiście najpierw trafiłem przez reddita /r/Scotch na /r/Scotchswap, z niego na /r/whiskyeurope, tam poznałem człowieka z Polski który przy pierwszej wymianie buteleczek polecił mi polskie Forum The Taste of Whisky. To bardzo fajna społeczność, gdzie funkcjonuje dżentelmeńska umowa niebiznesowego dzielenia się zawartością butelek. Co oznacza ceny zbliżone do kosztów. Czasem też planujący zakup butelki wcześniej zbierają zamówienia na próbki, co offsetuje ryzyko i ułatwia decyzję o wydaniu grubych kwot na butelkę mało dostępnej whisky.

Trzy ostatnie sposoby wymagają zakupu szklanych (nigdy plastikowych!) buteleczek o pojemności 50ml i 100ml, które i tak warto mieć w domu żeby móc czasem obdarować gościa któremu zasmakowała jakaś whisky z naszej kolekcji. Jednolity wygląd tych buteleczek i brak oryginalnych etykiet to jedyna wada tego rozwiązania, nie prezentują się na zdjęciach równie ładnie jak oryginalne butelki. Wciąż uważam że zalety przeważają nad wadami: nikomu nie polecam kupowania w ciemno butelki Octomore 7.2 za 600zł bez wcześniejszego spróbowania, 50ml za 50zł zdecydowanie warto wydać. Nawet jeśli tylko dla świadomości że właśnie się oszczędziło pięć i pół stówy na butelkę której by się nie piło. Albo i dla stwierdzenia że warto kupić całą butelkę, oto nowa ulubiona whisky!

Żałuję że nie trafiłem na to forum wcześniej. To co, dzielimy się?

  • [1] mówimy o gorzelniach wybudowanych i działających, których produkt kwalifikuje się jako whisky (minimum trzy lata w beczce)
  • [2] szacunki mocno zaniżone

Craigellachie 13 years old

Trzynasty lutego to dobry dzień na spróbowanie whisky w nietypowym bardzo wieku, trzynastoletniej. Dziś na stole Craigellachie 13 years old, kolejna (po opisywanej tu w poprzednim odcinku Aultmore 12-letniej) single malt whisky z serii Last Great Malts firmy John Dewar & Sons. Kolejna butelkowana z mocą 46%, niefiltrowana i niekolorowana, co jest raczej rzadkie w oficjalnych butelkowaniach i godne pochwały.

Piękna tuba ma z tyłu krótki tekst czemu Craigellachie jest wyjątkowa: w tej destylarni wciąż stosuje się skraplacze wężowe, czyli pojedynczą poskręcaną rurę (zazwyczaj miedzianą) zanurzoną w wodzie, w której to rurze skrapla się alkohol odebrany z alembiku. Większość gorzelni przeszła na skraplacze rurowe, gdzie przez wąskie rurki przepływa zimna woda a alkohol skrapla się na ich zewnętrznych ściankach. Ten drugi wariant przez mnogość rurek zapewnia o wiele większą powierzchnię styku alkoholu z miedzią, co jest kluczowe dla usunięcia z alkoholu związków siarki (które powstały z białek podczas fermentacji), zazwyczaj w whisky niemile widzianych.

Zazwyczaj, ale nie zawsze. Cała magia whisky to przecież te wszyskie nieczystości, składające się na bogate zapachy i smaki odróżniające whisky od spirytusu rektyfikowanego. Po raz pierwszy nalewałem więc Craigellachie z pewną obawą, bo dotychczasowe kontakty z wyczuwalną w whisky siarką wspominam średnio (niesławne, krytykowane przez Murraya beczki po sherry konserwowane świecą siarkową), ale i nadzieją, bo przecież twórcy nie chwaliliby się umyślnie archaicznym oprzyrządowaniem gdyby jego efekty były poza ich kontrolą.

Craigellachie 13yo

Piękna i solidna.

W zapachu jest trzynastoletnia Craigellachie wyraźnie miodowa i waniliowa, czuć wpływ beczek po bourbonie. Pojawia się też zapach surowego mięsa, zapałek i fajerwerków (to te związki siarki). Po chwili pojawia się jeszcze zapach zielonych jabłek. W smaku ściągająca ale i słodkawa, jest tu czosnek, miętą i odrobina jabłek. Finisz jest długi i ostry.

Nie wiem czy to dobra whisky dla początkujących. Wrażliwość na związki siarki jest bardzo różna w populacji, dla mnie Craigellachie jest blisko progu akceptacji tych zapałek i mięsistości w whisky. Lubię ją i cenię, ale przed kupieniem całej butelki zalecam spróbować żeby potem nie zalegała w barku.

Teraz, kiedy już wiemy jak smakuje whisky w której umiejętnie zbalansowano siarkowe akcenty, możemy się zabrać za takie, w których tego balansu zabrakło i są przez to ledwo pijalne. Ale to już w kolejnych odcinkach!

Tymczasem polecam dłuższe teksty o siarce w whisky. Ten ostatni, z Whisky Science, cytuje badania różnej wrażliwości w populacji na spotykane w alkoholach związki siarki. Polecam też recenzję Benrinnes 15yo od Aleksego gdzie także pojawia się mocno siarkowy akcent.

Aultmore 12 years old

Im bardziej poznaję historię firmy John Dewar & Sons, tym bardziej zaskakuje mnie pech jakiego miała pomimo produkcji naprawdę świetnych whisky.

W roku 1925 trzy wielkie firmy sprzedające whisky mieszaną – John Walker & Sons, James Buchanan & Company oraz John Dewar & Sons właśnie – zostały częścią koncernu DCL (Distillers Company Limited) który do lat sześćdziesiątych dwudziestego wieku kontrolował około trzy czwarte brytyjskiego i podobny ułamek eksportowego rynku szkockiej whisky. Potem połączenie kiepskiego zarządzania i załamania rynku whisky spowodowały takie osłabienie DCL, że zostało przejęte w 1986 przez o wiele mniejszą spółkę, Guinessa. Przejęcie to było zresztą możliwe dzięki grubemu przekrętowi giełdowemu który zaowocował wyrokami więzienia dla czterech organizujących go biznesmenów [1]. Powstała w wyniku tych przejęć i połączeń spółka UDV w roku 1997 zmieniła nazwę na Diageo. Wszystkie marki tej firmy rozwinęły skrzydła, korzystając z gigantycznej sieci dystrybucji i marketingu, z wyjątkiem… John Dewar & Sons, którą w 1998 Diageo odsprzedało koncernowi Bacardi żeby uniknąć postępowania antymonopolowego.

Bacardi dało JD&S swoją sieć dystrybucji i inwestowało w rozwój należących do firmy pięciu destylarni whisky słodowej, ale poza tym firma była prowadzona trochę bez pomysłu. Jeszcze do niedawna single malty z tych gorzelni miały bardzo mało oficjalnych butelkowań, a i te bywały po prostu niedostępne (jak Aberfeldy 25yo wydana z okazji otwarcia centrum dla zwiedzających w 2000 roku).

W roku 2014, czyli około dekadę po rozpoczęciu aktualnego światowego boomu na whisky, John Dewar & Sons ogłosił wypuszczenie oficjalnych whisky jednosłodowych ze wszystkich swoich pięciu gorzelni, pod wspólną nazwą “The Last Great Malts”. Nazwa jest dowcipna i autoironiczna, wiadomo że to nie są ostatnie malty w historii: “the last” należy tutaj rozumieć jako najbardziej spóźnione na trwającą (niektórzy uważają że mającą się ku końcowi) imprezę popularności szkockich single maltów.

Aultmore 12yo

Zdjęcie zrobione kilka dni temu, przy ładniejszej pogodzie.

Pogoda zrobiła się zimna, mglista i wilgotna, trzeba ją czymś rozjaśnić. Na stole ląduje single malt z destlarni Aultmore w podstawowej, dwunastoletniej wersji. Destylarnia Aultmore oprócz okolicy w której często była mgła i przemytnicy nie ma zbyt wiele historii do opowiedzenia. To, co ważne, skrywa prosta butelka z pozornie prostą etykietą, przypominającą stylem etykiety Balvenie. Whisky ma naturalny kolor (czyli bez dodatku karmelu), nie była filtrowana na zimno i została zabutelkowana z mocą 46% - te atrybuty budzą szacunek, bo rynek nas przyzwyczaił że podstawowy single malt jest filtrowany, kolorowany i ma minimalne dopuszczalne czterdzieści procent alkoholu.

Pomimo takiej mocy, jest to jedna z najłagodniejszych w zapachu whisky z jakimi miałem styczność. W zapachu jest kremowa, waniliowa, z wyraźnym zapachem jabłek, mokrego ciasta, odrobiną kandyzowanej skórki cytrynowej. Od razu się kojarzy z szarlotką na ciepło z lodami waniliowymi. Potem pojawiają się zapachy traw, odrobina mięty, dąb. Po dodaniu wody jest jeszcze bardziej łagodna i owocowa.

Dopiero na języku przypomina, że ma 46% alkoholu, ale nie jest to nieprzyjemne bimbrowe ukłucie. Aultmore pozostaje łagodka i słodka, z posmakiem kwaśnych jabłek i szarlotki. Finisz ma średni, słodkawy, lekko piekący.

Podejrzewam że gdyby dwunastoletnia Aultmore single malt była na rynku nie od dwóch lat tylko od półtorej dekady, z odpowiednią promocją i dystrybucją, mogłaby deptać po piętach podstawowym, dwunastoletnim wersjom Glenfiddich i Glenlivet jako popularna, przystępna i przyjemna whisky o owocowym charakterze. Nareszcie jest szeroko dostępna (nawet w hipermarketach), dlatego bardzo polecam spróbować i ewentualnie zaopatrzyć się w butelki, zanim się wszyscy zorientują jak świetna jest to whisky w swojej kategorii wiekowej i cenowej.

Oryginalny plan był taki, żeby po Carbonie opisać kolejne blendy Grant’s. Jednak przyda nam się mały singlemaltowy przerywnik, czemu – to będzie jasne później. To jeszcze nie koniec, w następnym odcinku kolejna whisky z serii The Last Great Malts, nietypowa pod bardzo wieloma względami Craigellachie.