Speyside - dzień piąty

Dzień piąty zaczęliśmy krajoznawczo. Najpierw zobaczyliśmy Sueno’s Stone, największy do dziś istniejący kamień piktyjski z krzyżem i płaskorzeźbą. Historycy do dziś nie są pewni jakie wydarzenie przedstawia płaskorzeźba, ale robi wrażenie poziomem detali!

(zdjęcie Sueno’s Stone)

Drugim punktem była Findhorn Beach, uważana za jedną z najpiękniejszych plaż tego wybrzeżna. Po naładowaniu baterii bardzo szkocką bryzą i zupełnie nieszkockim słońcem byliśmy gotowi na pierwsze dziś zwiedzanie destylarni, Benromach.

(zdjęcie Findhorn)

I dobrze, bo okazał się że zwiedzanie Benromach było zwyczajnie kiepskie.

W sklepiku destylarni przyszła po nas pani przewodniczka, przedstawiła się i bez cienia uśmiechu – to się zauważa po zwiedzeniu kilku tuzinów destylarni whisky od Słowacji po Texas – wymieniła panujące podczas oprowadzania zasady. Photos can be taken anywhere except for the stillhouse building brzmiało całkiem obiecująco - spotkaliśmy się już w kilku destylarniach z ograniczeniami lub zakazem robienia zdjęć w hali alembików, więc tutaj budynek hali alembików brzmiał całkiem akceptowanie. Nie mówię że rozsądnie, bo łatwiej wywołać iskrę wełnianym swetrem niż telefonem zasilanym akumulatorem 3.7V, ale to zazwyczaj są wymogi firmy ubezpieczeniowej więc nie ma co marudzić. No i to oznacza że będziemy mogli robić zdjęcia w magazynie, najlepiej!

Miny nam szybko zrzedły po wyjściu ze sklepiku do pierwszego budynku produkcyjnego kiedy okazało się że cała produkcja to ten jeden budynek, a więc w całym nie wolno robić zdjęć. Nawet przy młynie do słodu czy kadzi zaciernej. Kiedy już miałem głośno marudzić na ten ewidentny bezsens okazało się że pani przewodniczka jednak pozwala robić zdjęcia z antystatycznej maty obok kadzi zaciernej, skąd przez otwór w ścianie widać alembiki. Zawsze to coś.

(zdjęcie alembików i kadzi fermentacyjnych)

Benromach od ponownego otwarcia w 1998 posługuje się wyłącznie dostarczanym gotowym słodem jęczmiennym. Do nietypowej bo miedzianej kadzi zaciernej wchodzi półtorej tony słodu na wsad. Potem brzeczka trafia do jednej z czterech kadzi fermentacyjnych z daglezji, 8000 litrów każda, gdzie fermentuje 3-5 dni (sporo!). Zakład ma jedną parę alembików po 7500 litrów każdy więc jest to niewielka destylarnia, co ma odzwierciedlenie w mocach produkcyjnych: 700 000 litrów czystego spirytusu rocznie lokuje Benromach w kategorii zakładów małych (ale nie mikro). Cała produkcja jest zautomatyzowana i ogarniana przez jednego pracownika.

W hali alembików okazało się że pani przewodniczka nie toleruje także oddalania się od niej i swobodnego chodzenia naokoło aparatury – co najmniej jeden kolega dostał burę za obejrzenie sobie alembików naokoło, czyli czynność kompletnie standardową podczas każdego zwiedzania na jakim byłem.

Po zobaczeniu budynku w którym napełnia się beczki przeszliśmy do magazynu gdzie pani przewodniczka sobie przypomniała że w magazynie też nie wolno robić zdjęć. Jakby dotychczasowe doświadczenia była nie dość żenujące. Rozczarowani wróciliśmy do sklepiku gdzie każdy usiadł przed trzema kieliszkami Benromach single malt – 10-letniej, 15-letniej i Cask Strength 2014 – i po szybkim wyrecytowaniu co jest w kieliszkach pani przewodniczka się ulotniła. Jak się potem okazało, poszła do czekającego na nas w sklepie Rajmunda żeby poskarżyć się na niesubordynację grupy. Objawiającą się tym że kilka osób śmiało obejść alembik żeby go zobaczyć od strony chłodnicy.

Zwiedzanie Benromach było żenującym doświadczeniem, co tym bardziej zaskakiwało trzy dni po rewelacyjnym zwiedzaniu należącej do tej samej firmy The Cairn. Więc wiadomo że takie traktowanie klientów nie jest ogólnofirmową polityką. Nie polecam tego miejsca i nie polecam zwiedzania. Whisky jest fajna ale kupić ją można wszędzie, po co sobie psuć nastrój byciem traktowanym jak sześciolatek przez przewodniczkę która ewidentnie chciała być gdzieś indziej.

Na obiad i złapanie świeżego powietrza pojechaliśmy do Brodie Castle, ładnego i dobrze utrzymanego zamku z pięknym parkiem naokoło, solidnym visitor’s centre i bistro z niezłymi kanapkami na ciepło. W visitor’s centre trafiłem na pluszową szkocką krowę górską oraz książeczkę “Hairy Hettie” o przygodach właśnie takiej krowy, idealny zestaw dla mojej trzyipółletniej córki (kiedy spisuję tę notkę, prawie miesiąc później, Heti jest drugim ulubionym pluszakiem i ulubioną książeczką na dobranoc).

(zdjęcie Hettie: pluszaka i książeczki)

Zaliczyliśmy jeszcze krótką wizytę w centrum Forres gdzie znajduje się firmowy sklep Murray McDavid, firmy w której Rajmund pracował przez jakiś czas i która ma wspólnego właściciela (Aceo Ltd) z posiadłością w której się zatrzymaliśmy oraz destylarnią Dallas Dhu.

Dallas Dhu Distillery była zresztą naszym następnym przystankiem, już ostatnim dziś. Destylarnia została zamknięta w 1983 a kilka lat później otwarta jako muzeum, ale nowy właściciel zamierza ponownie uruchomić produkcję. To będzie oznaczało niezłe przemeblowanie bo w środku znajdują się takie rarytasy jak parowy wóz strażacki, czy też bezsensowne dziś pod względem ekonomicznym i ekologicznym sprzęty jak bojler na naftę. Po Dallas Dhu Distillery oprowadzał nas Paul którego już poznaliśmy jako gospodarza i ogrodnika Dallas Dhu House, więc to było jak zwiedzanie historycznego zakładu w asyście fajnego kumpla. Zrobiliśmy mnóstwo fajnych zdjęć, obeszliśmy każdy sprzęt z każdej strony, nikt nam nie marudził i w dobrych nastrojach wróciliśmy do Dallas Dhu House. Gdzie dzień zakończyliśmy jak zwykle.

(zdjęcia z Dallas Dhu distillery – wóz strażacki, bojlery, instalacja?)

Speyside - dzień czwarty

Dzień czwarty upłynął nam w większości w Balvenie. Cóż to było za zwiedzanie, najlepsze podczas całego wyjazdu!

Oprowadzał nas Brian, Szkot na oko pod sześćdziesiątkę, który zaczął od uprzedzenia że jest straszną gadułą (“nareszcie godny przeciwnik” było moją pierwszą myślą), a który o whisky i jej produkcji wie wszystko albo prawie wszystko.

Zaczęliśmy od lekcji historii i cyferek, pod pięknym, bezchmurnym i kompletnie nieszkockim niebem. Brian zaskoczył mnie informacją że 7.5 mln litrów spirytusu jakie z alembików Balvenie spływa w ciągu roku (czyli jest to średnio-duża destylarnia) jest w całości przeznaczone do butelkowania jako single malt, tak samo jak 21 mln litrów z alembików Glenfiddich. “A Monkey Shoulder?” spytaliśmy, na co Brian odpowiedział że ten blended malt jest dziś kupażowany z single maltów takich destylarni jak Glenrothes, Tamdhu, Glenfarclas (“might be”), Ailsa Bay (zwłaszcza w Smokey Monkey), Girvan + Kininvie (we Fresh Monkey).

Na miejscu mają 1.4 miliona beczek, whisky w nich ma wartość detaliczną około 14 miliardów funtów. To robi wrażenie, zwłaszcza że inne miejsca skrywające towary o takiej wartości zazwyczaj są otoczone wysokim murem i małą armią ochroniarzy.

Spacerując między beczkami czekającymi pod chmurką Brian opowiedział nam kilka ciekawostek o tym jak WG&S – nie tylko Balvenie ale też Glenfiddich i Kininvie – dojrzewa whisky. Przechodzą powoli, jak cała branża, na magazyny paletowane, w których beczki stoją pionowo i są obsługiwane przez wózki widłowe. To o wiele bezpieczniejsze niż klasyczne dunnage warehouse (gdzie beczka może się stoczyć na człowieka) oraz oczywiście bardziej ekonomiczne, pozwala budować magazyn wyżej w kraju w którym metr ziemi jest coraz cenniejszy. Wszystkie beczki przyjeżdżają do nich w całości zamiast rozbite na klepki bo co prawda sam transport wychodzi drożej, ale obliczyli że oszczędzają z nawiązką na braku konieczności ich ponownego składania. Mają w destylarnii Kevina, cocker spaniela ze wspaniałym nosem który umie wykrywać zepsute beczki po winie (“corked wine” ale nie chodzi o samo skażenie korkiem, którego przecież w beczce nie ma, tylko o obecność 2,4,6-trichloroanizolu z pleśni) i nie będą zalewane destylatem. Balvenie współpracuje z trzema karaibskimi destylarniami rumu od których kupowała beczki, ale okazało się że latem ich jakość była bardzo nierówna, więc dziś po prostu kupują od nich sam rum i sami sezonują beczki. Taki rum po przebiegu przez kilka beczek dostaje wsad ze skórek po bananach i jest butelkowany pod marką “Discarded”: https://www.stillspirit.com/products/discarded-carribean-rum

Balvenie ma własny zakład bednarski, w Szkocji tylko cztery destylarnie mają bednarzy na miejscu. Jak zaczarowany oglądałem z galerii proces przygotowania beczek, zarówno tradycyjnymi narzędziami jak i maszyną która wyręczała człowieka w nakładaniu obręczy. W zakładzie pracuje 15 bednarzy i każdy robi około 20 beczek dziennie. Dopiero po czterech latach praktyki zostaje się bednarzem, a po kolejnych czterech mistrzem. Podobno są to najlepiej opłacani pracownicy zakładu i jestem gotów w to uwierzyć, w końcu to właśnie beczka zamienia tani w produkcji destylat w drogiego single malta.

Potem przeszliśmy do słodowni. Tradycyjnej i podłogowej oczywiście, gdzie każdy z nas dostał szansę popracowania zarówno łopatą jak i grabiami. Słodownia jest spora i robi wrażenie. Dostarcza zaledwie 15% słodu używanego przez Balvenie i wyłącznie przez Balvenie, pozostałe 85%, podobnie jak 100% słodu używanego w Glenfiddich, pochodzi z przemysłowych słodowni.

Balvenie jest o tyle ciekawym zakładem że produkuje piwo gorzelnicze nie tylko dla siebie ale też dla pobliskiej Kininvie, do której pompowane jest ono rurami. Więc w Balvenie są dwie kadzie zacierne ze stali nierdzewnej o zbliżonym rozmiarze oraz dwa zestawy kadzi fermentacyjnych z daglezji, wszystkie te zbiorniki mają wyraźne przypisanie do Balvenie lub Kininvie. I te procesy się różnią! Fermentacja dla Balvenie trwa zawsze 65 godzin, podczas kiedy dla Kininvie prowadzone są dwa rodzaje fermentacji, krótka 60h i długa 90h.

(zdjęcie kadzi)

Zestaw alembików też jest nietypowy. 5 alembików pierwszej i 6 alembików drugiej destylacji to dziwnie nierówny stosunek liczbowy, zwłaszcza że wszystkie mają identyczną pojemność 12729 litrów (alembików pierwszej destylacji zazwyczaj jest więcej lub mają większą pojemność).

Naturalnym następnym etapem zwiedzania był magazyn. Brian zabrał nas do słynnego magazynu nr 24, najstarszego na terenie, w którym znajduje się słynna kadź do kupażu, tun 1509, o pojemności 8000 litrów, gdzie pojedyncza seria beczek miesza się i odpoczywa 3-9 miesięcy, a potem trafia do słynnej serii “Tun 1509” osiągającej nieracjonalne już ceny. Tam dostaliśmy do spróbowania whisky z dwóch beczek, jedna to destylat z 2012 z beczek po bourbonie (konkretnie po Jacku Danielsie*), druga to destylat z 2014 z beczki po sherry, z możliwością nalania sobie samemu 200ml z wybranej beczki. Wziąłem tę z beczki po sherry jako że zrobiła na mnie naprawdę dobre wrażenie. Zresztą jeszcze nie piłem rozczarowującej Balvenie, mogę narzekać na ceny tych butelek ale smak nigdy mnie nie zawiódł.

Potem przeszliśmy do centrum dla zwiedzających gdzie mieliśmy drugą degustację (!), tym razem bardziej klasyczną: przy stole, z kieliszków i tak dalej. Na stole były dość klasyczne już wydania:

  • 12-letnia Doublewood (12 lat w beczce po bourbonie plus 9 miesięcy finiszu w beczce po sherry)
  • 14-letnia Caribbean cask
  • 16-letnia French Oak (16 lat w beczce po bourbonie bourbon plus 4-6 miesięcy w beczce po czerwonym winie wzmacnianym Pineau des Charentes)
  • 19-letnia Cask and Character (pełne 19 lat w beczce po sherry z europejskiego dębu)
  • 14-letnia Curious Cask, lekko dymna edycja destylowana zaraz po peat week (a więc słód już nie był torfowany ale aparatura wciąż była zanieczyszczona dymnym destylatem)

(zdjęcie butelek)

Wspaniałe było to zwiedzanie, nie zapomnę go nigdy. Brian był jedynym przewodnikiem w którego wiedzy nie znalazłem ani jednej luki, wie o szkockiej whisky wszystko i widać że go to bawi, miał wspaniałą energię osoby przy której naturalnie chce się być i słuchać wszystkiego co ma do powiedzenia.

Po zestawie obowiązkowych zdjęć całej okolicy i zakupach w sklepie – kupiłem przepięknego glencairna z rżniętego szkła – pojechaliśmy jeszcze do Aberlour na obiadokolację i lekkie odparowanie. Korzystając z okazji wpadłem do sklepiku przy destylarni Aberlour, od którego odbiłem się w 2020 (gdyż COVID), ale nie kupiłem tam żadnej butelki, za to mój t-shirt Mystic Festival przyciągnął uwagę młodego sprzedawcy i pogadaliśmy o metalu. Najlepiej.

W Aberlour poszedłem też zwiedzić cmentarz. Fascynuje mnie jak różne potrafią być tradycje chowania zmarłych w różnych krajach. Szkockie nagrobki są fascynujące bo mają wykutą treść u nas kojarzoną głównie z drukowanymi klepsydrami: kim była zmarła osoba, dlaczego jest pamiętana i nierzadko też kto ją pożegnał tym nagrobkiem. Wiek zmarłych niemłodo robił wrażenie, osiemdziesiątka to standard, a to oznacza że Speyside jest całkiem zdrowym miejscem do mieszkania.

(zdjęcie nagrobków)

Na koniec w lokalnym spożywczaku kupiłem butelkę Buckfasta ponieważ większość grupy nie miała jeszcze kontaktu z tym napojem, opiewanym w rozlicznych artykułach jako Scotland’s social problem. To oczywiście głupie, bo konkretna używka jest zazwyczaj objawem głębszego problemu społecznego a nie jego przyczyną, ale skoro każdy Szkot wie co to Buckfast i się skrępowany uśmiecha na jego wspomnienie – to warto wiedzieć o czym mowa!

* Jak wszyscy wiemy Jack Daniel’s spełnia wszystkie kryteria bourbona i mógłby spokojnie bourbonem być nazywany (a nawet swego czasu władze federalne USA próbowały JD do właśnie tego zmusić). Dlatego znakomita większość beczek po bourbonie w branży alkoholowej to beczki po JD.

Speyside - dzień trzeci

Trzeci dzień wyjazdu był nietypowy bo opuściliśmy Speyside.

Najpierw obejrzeliśmy kurhany i inne stosy kamieni, datowane na 4000 lat, zwane Clava Cairns. Potem spędziliśmy dłuższą chwilę na polu Bitwy pod Culloden gdzie w 1746 roku szkoccy powstańcy zostali zmasakrowani przez wojska królewskie. Oprócz rozbudowanego visitors centre i umieszczonych na polu flag i tablic opisujących co się w danym fragmencie pola wydarzyło, wrażenie robi chodnik z płytami honorującymi sponsorów i klany których członkowie brali udział w bitwie. Większością sponsorów są zresztą rodzinne fundacje poszczególnych klanów. Jedna płyta zrobiła na mnie najgłębsze wrażenie, “For Carnegies of both sides”, co przypomina o podwójnie ponurej rzeczywistości wojen domowych czy powstańczych.

(zdjęcie culloden battlefield)

Potem destylarnia Glen Ord, a w niej pełne zwiedzanie, zakończone w wielkim sklepie oraz słusznej wielkości barze. O zwiedzaniu nie da się zbyt wiele powiedzieć, bo było to typowe oprowadzanie jakie w gorzelniach Diageo zorientowane jest na początkujących fanów whisky i prowadzone przez młodych ludzi o ograniczonej wiedzy. Ale i tak było bardzo przyjemnie. Glen Ord jest o tyle nietypowa że ma wciąż własną słodownię i zaopatruje ona Taliskera w torfowany słód. Na koniec degustacja core range, przewrócenie w sklepie oczami na ceny – Singleton of Glen Ord droższy o około 30% od Singleton of Dufftown, pewnie dlatego że to jedno z niewielu miejsc w Europie gdzie można kupić tego pierwszego – i ciąg dalszy podróży.

Następny przystanek to Clynelish, destylarnia do której mam dużą słabość i której butelki jeszcze nigdy mnie nie zawiodły, a Clynelish 1996 “21 Year Old Sherry Cask Exclusive to The Whisky Exchange” to do dziś najlepszy single malt jakiego piłem.

Przed destylarnią stoi posąg Jasia Wędrowniczka w kapeluszu, kamizelce i butach z topniejącego sera. No dobra, to ma być wosk, żeby podkreślić woskowy charakter whisky Clynelish, ale wygląda to po prostu śmiesznie. Poza tym zgrzytem destylarnia jest pięknie położona, a nowe centrum dla zwiedzających zawiera przeszklony bar z którego można podziwiać widok. Oprowadzanie zaczęło się od lekcji historii w ciemnym pokoju, gdzie podniósł się środek stołu i otwierały się w nim szufladki z grami i zabawami, takimi jak “odrysuj rzeźbę monety ołówkiem na kartce” czy “za pomocą lupy znajdź kotka na obrazku”. Moja trzyipółletnia córka na pewno byłaby zachwycona. Potem zaczęliśmy zwiedzanie całego zakładu które znów, było “diageowe”, włącznie z tym że młody i sympatyczny przewodnik dowiedział się ode mnie paru rzeczy o produkcji whisky jakich nie miał w materiałach szkoleniowych. Degustacja na koniec była mało ciekawa: dostaliśmy znaną i lubianą Clynelish 14yo, rozczarowującą Distillery Exclusive bez podania wieku (“master distiller says it’s mostly 16yo”) oraz… Johnnie Walker Gold Label.

(zdjęcie clynelish)

Na dobre zakończenie dnia pojechaliśmy do Dornoch Castle Bar, czyli baru w zamku który ma bardzo ładną ofertę whisky, znające się na destylatach barmanki oraz stowarzyszoną (także należącą do Thompson Bros) destylarnię Struie Distillery. Spróbowaliśmy tam trochę unikatowych i trudnych do znalezienia w innych miejscach butelek, mój wybór padł na 24-letnią “redacted” Speyside (“allegedly Macallan” a ja wierzę tym barmankom) z beczki 2nd fill sherry. Rzecz tak dobra że kupiłbym butelkę – ale nie sprzedawali. Za to ich kieliszki były tak fajne i oryginalne że kilkoro z nas kupiło po sztuce.

Jutro zwiedzamy Balvenie. Oczekiwania są wysokie!

Speyside - dzień drugi

Plan na drugi dzień był nieskomplikowany ale obfity. Po śniadaniu i obejrzeniu naszej posiadłości w porannym świetle – nie ma to jak spacer po wielkim, zadbanym ogrodzie z kubkiem kawy – ruszyliśmy wpierw do Cardhu, destylarni która jest speyside’owym “centrum” Johnnie Walker. Tam pospacerowaliśmy po okolicy, wpadliśmy do visitor center i ruszyliśmy do destylarnii Tamdhu. Uwielbiam single malty z Tamdhu, to moje ulubione edycje podstawowe z beczek po sherry: łagodniejsze niż Glendronach ale wciąż z wyczuwalnym charakterem destylatu. Niestety nie mają ani visitor center ani zwiedzania, więc po zrobieniu kilku zdjęć ruszyliśmy dalej.

(zdjęcie tamdhu)

Kolejny postój to destylarnia Dalmunach, jeden z “młodych molochów” jak je skrótowo nazywam. To należąca do sporego koncernu destylarnia whisky słodowej zorientowana na produkcję od pierwszego dnia olbrzymich ilości destylatu, nierzadko w różnych stylach, której whisky ma zastąpić inne single malty w blendach owego koncernu. Robi się to żeby owe pozostałe single malty móc sprzedawać w całości jako wysokomarżowe single malt, jako że są to rozpoznawalne marki na które jest popyt. Dalmunach jako należąca do Chivas Brothers ma produkować whisky do blendu Chivas Regal. Podobnymi destylarniami z kategorii “młodych molochów” są Ailsa Bay (blendy Grants) czy Roseisle (blendy Johnnie Walker i inne Diageo). Wspominałem o tym we wpisie Glenmorangie i powrót wiekowych maltów. Dalmunach nie ma oprowadzania ani visitor centre, mimo że z zewnątrz wygląda ładnie i ma kilka fajnych rozwiązań technologicznych. W tę markę i jej rozpoznawalność po prostu się nie inwestuje.

Następnie zgodnie z planem pojechaliśmy do Glenallachie gdzie mieliśmy odwiedzić “tylko sklepik i może spróbować czegoś w barze”, a gdzie w sumie zabawiliśmy ponad godzinę. I nie bez powodu, bo okazało się że nie tylko mają bardzo fajne butelkowania distillery exclusive z tego roku i poprzednich, ale też w barze można spróbować każdego z nich, z czego skrupulatnie skorzystaliśmy. Dokonałem pierwszego zakupu butelki podczas tego wyjazdu, bo mimo że fanem Glenallachie nie jestem – jest to whisky oparta o genialną “inżynierię beczkową” ale z chudym destylatem – tak wersja 17-letnia z beczek po sherry typu Solera (a nie typowych transportowych czy sezonowanych sherry przez kilka miesięcy żeby były jak niegdyś transportowe) zrobiła na mnie wrażenie, ma bardzo nietypowy profil.

(zdjęcie glenallachie)

Naszym kolejnym przystankiem była nowa i nowoczesna destylarnia The Cairn, położona na terenie parku narodowego Cairngorms, gdzie zrobiliśmy pełne zwiedzanie. Fajne to było doświadczenie, zarówno dzięki fajnemu przewodnikowi jak i samej destylarnii: w pełni zautomatyzowana robiła na mnie inżynierskie wrażenie, całego procesu produkcji od zacierania przez fermentację do destylacji doglądał jeden pracownik. To coraz popularniejszy model w nowych i odnawianych destylarniach. Przy okazji zwiedzania dostaliśmy kawał historii firmy do której destylarnia należy, Gordon&Macphail, najbardziej chyba znanego niezależnego rozlewnika whisky, który niedawno zatrząsł branżą ogłoszeniem że przestają kupować whisky od innych destylarnii i skupiają na produkowaniu własnej whisky w dwóch zakładach (drugi to Benromach).

The Cairn słód dostaje gotowy od zewnętrznego dostawcy. Mielony jest w młynie wyprodukowanym współcześnie w Szwajcarii, co już odróżnia tę destylarnię od pozostałych które w większości mielą do dziś w liczących sobie dekady młynach Porteus lub Boby. Do zacierania używają wody z wykopanej przez siebie studni (a nie z rzeki). Produkują około milion litrów czystego spirytusu rocznie i “patrzą na” podwojenie tej liczby, co w Szkocji oznacza już destylarnię z kategorii średnich. New make jedzie cysternami do wspomnianej już drugiej destylarnii firmy, Benromach, gdzie trafia do beczek i gdzie beczki są magazynowane. Połączenie nietorfowanego słodu, bardzo długiej fermentacji (92 godziny) i skraplaczy typu shell-and-tube wskazuje na celowanie w single malta lekkiego, o owocowym i kwiatowym charakterze, typowym dla regionu Speyside – i z tego co dane nam było spróbować blended malta CRN57, taki właśnie ma być.

To co jest w The Cairn dla mnie fascynujące jako dla inżyniera to fakt że cała produkcja jest zautomatyzowana i zaledwie pilnowana przez pojedynczego pracownika który siedzi na hali przy komputerze i pilnuje odczytów. Hala ma kształt półpierścienia i na jednym końcu dostarczany jest słód od zewnętrznego dostawcy a na drugim cysterna jest napełniana destylatem. Fascynujące, chociaż dla wielu zbyt zautomatyzowane i odległe od metod tradycyjnych. Które to metody tradycyjne niełatwo zdefiniować, bo produkcja whisky się zmienia i rozwija od kiedy mamy pierwsze o niej zapisy.

Uważam że "autentyczność" i "tradycyjność" produkcji whisky to kwestia bardzo uznaniowa. Trochę jak z definiowaniem kiedy była "prawdziwa muzyka": zazwyczaj wtedy kiedy osoba wygłaszająca opinię była w wieku nastoletnim, okresie życia o największej wrażliwości na muzykę i wpływy rówieśników. I kiedy owa "prawdziwa muzyka" została zastąpiona "sztucznym i niesłuchalnym śmieciem": zazwyczaj kiedy osoba wygłaszająca opinię zaczęła się zbliżać do trzydziestki. Do "tradycyjnych metod" jeszcze podczas tego wyjazdu powrócimy przy okazji wizyty w Speyburn -- ale nie uprzedzajmy faktów!

(zdjęcia the cairn)

Po The Cairn pojechaliśmy rzucić okiem na destylarnię Cragganmore. Nie oferują tam zwiedzania, nie ma nawet sklepu, ale to akurat żadna strata bo każdy sklep destylarniowy Diageo oferuje single malty ze wszystkich ich destylarni. Cragganmore to zakład który wygląda tak jak musiały wyglądać wszystkie destylarnie przed pojawieniem się współczesnej whisky-turystyki: jest oszczędnie, bez bajerów ani metalowych tablic, do rzeczy, wszystko jest lekko przybrudzone i spatynowane bo to działający zakład produkcyjny a nie miejsce odwiedzin doskonałej pani domu.

Ballindaloch, czyli destylarnia otoczona polem golfowym, w sąsiedztwie pięknego zamku (wszystko się nazywa identycznie i ma tych samych właścicieli), była naszym następnym postojem. W działającym tam sklepiku część grupy spróbowała dotychczas zabutelkowanych wypustów i zgodnie stwierdziła “jeszcze nie”. Ale okolica ładna a pani w sklepie bardzo sympatyczna, więc miejsce jest zdecydowanie warte ponownych odwiedzin za kilka lat!

Następny przystanek to Glenlivet. Destylarnia wielka, na tyle duża że co roku ściga się z Glenfiddichem o tytuł szkockiej destylarnii która sprzedała najwięcej swojego single malta. Mam do niej stary sentyment bo na początku mojego łyskowego hobby bardzo lubiłem - a i do dziś nie pogardzę - wszystkie trzy podstawowe edycje, czyli 12-15-18 lat. Ludzie kulturalni nie rozmawiają o krępującym bąku jakim była Founder’s Reserve bez podania wieku, ale ja kulturalny nie jestem więc przypomnę że był to rozczarowujący single malt który co gorsza na wielu rynkach (w tym w Polsce) przez jakiś czas był oferowany zamiast wersji dwunastoletniej.

W Glenlivet odwiedziliśmy wyłącznie sklep ale jaki to był sklep, będę tę wizytę pamiętał! Sklep jest bardzo duży, ma wystawę upamiętniającą postacie znaczące w historii zakładu, oprócz butelek sprzedaje merch który na tyle mi się nie podobał że nie kupiłem nawet t-shirta, ale butelki to coś wartego odnotowania! Sporo wydań distillery-exclusive, trzy beczki do nalewania sobie butelki hand-fill i dużo wydań region-exclusive, jak na przykład 15-letnia sherry cask sprzedawana wyłącznie na Tajwanie.

Wizytę w sklepie Glenlivet zapamiętam jednak przede wszystkim przy próbowaniu jednej butelki przed zakupem. Spytałem jednego ze sprzedawców czy mają bar albo miniaturki, bo chciałbym spróbować kieliszek żeby nie kupować w ciemno całej butelki za prawie sto funtów. Sprzedawca powiedział że może mi po prostu polać w sklepie na spróbowanie. Wyciągnął z szafki szkło (to co w Polsce nazywamy Arran Glass a co tam nazywają Spey Dram), butelkę oraz łyżeczkę. No dobra, łyżeczka już brzmi słabo. Ale to nie była łyżeczka do herbaty, taka mieszcząca 5 mililitrów płynu. To była łyżeczka jaką niemowlakom podaje się lekarstwa, plastikowa mikro-patelnia o średnicy około 8 milimetrów i głębokości około 2 mm. Kiedy już udało się oderwać kroplę z tej łyżeczki do szkła, udało mi się trochę powąchać, ale po przechyleniu kropla nie dotarła do ust – nie starczyło jej na pokonanie ścianki kieliszka. Najpierw było to żenujące ale potem już tylko śmieszne, a do końca wyjazdu regularnie darliśmy łacha z “Glenlivet sample”. Niemniej butelkę Glenlivet 15yo sherry cask 48% non-chill-filtered i tak kupiłem i z przyjemnością rozpiliśmy ją wieczorem przy snookerze i rozmowach.

Kolejne dwa postoje to już tylko zdjęcia z odległości, bo nie było nawet możliwości wejścia na teren zakładu. Allt-A-Bhainne, czyli chyba pierwsza w pełni zautomatyzowana destylarnia, należąca do grupy Chivas Bros, oraz Parkmore czyli nieczynny już zakład ale z wciąż dobrze wyglądającymi zabudowaniami.

Na koniec pojechaliśmy zobaczyć Craigellachie Bridge, piękny i zabytkowy most żelazny z 1814 roku nad rzeką Spey, w malowniczej okolicy. Most jest do dziś dostępny ale jego rolę już dawno przejął bieg drogi A941. Co ciekawsze nie wiadomo do kogo należy Craigellachie Bridge i kilka lat temu rozpoczęły się poszukiwania właścicieli, bo w Wielkiej Brytanii jako kraju cywilizowanym własność to poważna sprawa. Most jest jednak wciąż używany a utrzymuje go samorząd. Piękne, ponaddwustuletnie dzieło inżynierii i sztuki użytkowej.

(zdjęcie craigellachie bridge)

Skoro już byliśmy w Craigellachie, wpadliśmy na kolację do kultowej The Highlander Inn. Dość powiedzieć że od butelek na luzie stojących na półkach w sali jadalnej prawie wypadły nam oczy i na kontynencie byłyby trzymane raczej w zamkniętych gablotach.

Potem już tylko zakupy w lokalnym Tesco gdzie zaskoczyła mnie mnogość produktów spożywczych z Polski – co ma dużo sensu, nabiał i mięsa naszych dwóch krajów doskonale się uzupełniają (Brytyjczycy mają dobrą wołowinę i kiepskie kiełbasy wieprzowe, i tak dalej) – i wróciliśmy do posiadłości na wieczorno-nocne rozmowy przy snookerze.

Speyside - dzień pierwszy

Pierwszy dzień był oczywiście przylotowy i podróżny. Ale to nie oznacza że pozbawiony zwiedzania! Ponieważ wylądowałem dzień wcześniej w Edynburgu, wsiadłem o ósmej rano w pociąg do Falkirk Grahamston, z której to stacji miałem uroczy półgodzinny spacer przez stare Falkirk i Dollar Park do świeżo* otwartej destylarni Rosebank, gdzie dołączyłem do całej grupy jadącej z lotniska Glasgow. Zgodnie z planem rzuciliśmy okiem na destylarnię Rosebank (było za wcześnie na jej zwiedzanie) i pojechaliśmy do niedalekiego Falkirk Wheel.

(zdjęcie falkirk wheel)

Falkirk Wheel to cudo inżynierii i designu, jedyna na świecie obrotowa winda na łodzie łącząca kanał Forth and Clyde z kanałem Union, wcześniej połączonych serią śluz których przepłynięcie zajmowało prawie cały dzień. Ponieważ ma dwa ramiona po przeciwległych stronach wału, energia na obrót i podniesienie dolnej wanny pochodzi prawie w całości z energii potencjalnej opuszczania górnej wanny, dzięki czemu jeden półobrót potrzebuje zaledwie 1.5kWh, a mówimy o zespole ważącym prawie dwa tysiące ton. Półtorej kilowatogodziny to tyle ile zużywa samochód elektryczny na 10km jazdy albo domowy odkurzacz przez dwie godziny pracy. Po więcej szczegółów i nagrania obrotu polecam wpis na Wikipedii

(zdjęcie the kelpies)

Potem podjechaliśmy kilka mil – Szkocja wciąż używa na drogach i w nawigacji systemu imperialnego – do The Kelpies, dwóch końskich głów ze stali, o wysokości 30m każda. Kelpie to stwór z mitologii Szkockiej, zmiennokształtny koń, mocno obecny w sadze o Wiedźminie Sapkowskiego, wbrew powtarzanym (a zapoczątkowanym, według samego autora, przez Ziemkiewicza) bzdurom że Wiedźmin to fantasy wdłuż i wszerz słowiańskie. Rzeźba robi wrażenie, do tego odbywał się właśnie mini zlot buldogów francuskich i mopsów. W końcu to Szkocja, Szkoci uwielbiają swoje psy jako pretekst do spotkania się większą grupą.

(zdjęcie wallace monument albo dallas dhu house)

Następnie ruszyliśmy już we właściwe Highlands, zahaczając po drodze o wieżę The Wallace Monument, z której i spod której był piękny widok na pobliskie miasto Stirling. Potem wjechaliśmy do Highlands i pierwszym punktem była wizyta w destylarni Dalwhinnie, najwyżej położonej w Szkocji destylarnii, która jako jedna z niewielu często widzi śnieg. Nie robiliśmy pełnego zwiedzania tylko przeszliśmy się po visitor centre, jeszcze nie wiedząc że każdy destylarniowy sklep z grupy Diageo będzie miał identyczny asortyment. Po przejechaniu kolejnego odcinka drogi pospacerowaliśmy po Aviemore (ładne miasteczko z piękną stacją kolejową), zjedliśmy późny obiad w Cairngorm Hotel i o siódmej z hakiem zameldowaliśmy się w naszej rezydencji, Dallas Dhu House. Piszę ”rezydencji” nieironicznie, miejsce okazuje się dawną posiadłością z czasów wiktoriańskich, wybudowaną przez “Generała który dorobił się na handlu herbatą”. Poczuliśmy się wszyscy niczym lordowie więc po zapoznawczej whisky w wielkiej sali z pełnowymiarowym stołem do snookera poszliśmy spać w świetnych nastrojach, gotowi na tydzień w Speyside.

  • świeżo ponownie otwartej