Byłem już na kilku imprezach organizowanych wokół whisky. Po każdej z nich słyszałem od osób bardziej doświadczonych że Festiwal Whisky, organizowany przez Dom Whisky w Jastrzębiej Górze od czterech lat, pozostaje niedoścignionym wzorem takiej imprezy. W zeszłym roku nie udało mi się pojechać, w 2017 byłem zdecydowany żeby Jastrzębią Górę odwiedzić, mimo niechęci do kurortów bałtyckich w sezonie letnim.
W piątek 25. sierpnia wysiadłem z pociągu relacji Gdynia-Władsysławowo, podjechałem lokalnym autobusem do Jastrzębiej Góry i po zostawieniu bagażu w pensjonacie popędziłem na teren festiwalu. Było już po południu a liczba wystawców i atrakcji sugerowała że będę miał sporo do nadrobienia!
Trafiły się zarówno whisky stare, o ugruntowanej pozycji, jak i tak młode że jeszcze nawet nie mają otwartej destylarni.
Pierwsze co zrobiło na mnie wrażenie to lokalizacja, żadna zatłoczona sala w hotelu tylko mała “wioska” pod gołym niebem, pozwalająca korzystać z idealnej pogody (ciepło, sucho ale bez upału). Drugie wrażenie to przegląd festiwalowej książeczki: mnóstwo wystawców, właściwie wszyscy znaczący importerzy i osobiście brakowało mi tylko przedstawicielstwa Compass Box. Niestety mapka była mało czytelna.
Zamiast typowej dla festiwali oferty konkretnych butelek nalewanych w cenie biletu, tegoroczny Festiwal w Jastrzębiej Górze poszedł w książeczki z kuponami. Pozwoliło to zapobiec blokowaniu stoisk i opróżnianiu “darmowych” butelek przez zawodników mających ochotę na spicie się. Niestety w połączeniu z nieczytelną mapką stoisk i brakiem widocznych numerów na stoiskach oznaczało to częste trudności w znalezieniu kuponu na whisky ze stoiska przy którym się akurat stało. Sam pomysł jest niezły i nie zasługuje na objechanie jakie zebrał w niektórych relacjach. Na zjechanie za to zasługuje połączenie tego pomysłu z kiepską mapką i brakiem numeracji.
Postanowiłem że w miarę możliwości będę się trzymał whisky kuponowych. Festiwal nie jest dobrym miejscem na próbowanie wiekowych, drogich, bogatych i zasługujących na półgodzinną kontemplację whisky.
Numerem jeden pierwszego dnia była dla mnie pozycja znana i lubiana, dwunastoletnia Aberfeldy, jako że stoisko z ofertą Dewar’s znajdowało się blisko wejścia i to jest najlepszy na rozbieg single malt z ich oferty. Łagodna i przyjazna, z zapachem dojrzałych jabłek, cukrów słodowych i wanilii.
Potem poszedłem do dużego namiotu szukając stoiska Wolf Distillery, bardzo kibicuję temu projektowi i szanuję za nieustające eksperymenty, w tym destylowanie whisky nie tylko ze słodu jęczmiennego. Na początek spróbowałem White Wolf czyli niebeczkowanego destylatu żytniego. Zaskakująco łagodna jak na żytni alkohol, w zapachu sporo miękkich, kompotowych owoców. Kolejny kieliszek to Rye Whiskey 3yo czyli ten sam destylat po trzech latach w beczce. Znów zaskakująco łagodna, miękkie owoce, lekko kwiatowa (woda różana), odrobina drewna. Mam nadzieję że Michał ujawni publicznie jak uzyskał tak łagodny destylat ze słynącego generalnie z ostrości i przyprawowych akcentów żyta.
Po powrocie na plac i odświeżeniu zorientowałem się że generalnie na festiwalu brakuje wody do picia między kolejnymi rundami whisky. W połączeniu z ciepłą, słoneczną pogodą zwiastowało to katastrofę. Na szczęście na stoisku Jack Daniel’s wody butelkowanej nie brakowało, to mnie uratowało. Ogólny brak wody i konieczność korzystania z uprzejmości obsługi stoiska JD to jedyny poważny zarzut jaki mam pod adresem tegorocznego Festiwalu. Paradoksalnie nie brakowało wody do mycia kieliszków w samoobsługowych maszynach.
Odwiedziłem stoisko Highland Park i Macallan. Niestety w Polsce wciąż oficjalnie nie powróciły Macallany z oznaczeniem wieku (zaczynają wracać na rynki zachodnie, na szczęście) więc moim czwartym kieliszkiem został Highland Park 10yo. Łagodny single malt, poprawny ale nic ciekawego. Szkoda bo marketing i design opakowań mają pierwsza klasa.
Stoisko Grant’s miało zapierającą dech wystawę kolekcji blendów Grant’s, uciąłem z właścicielem tej kolekcji (niestety nie zapamiętałem imienia) krótką pogawędkę i w ramach rozmowy o zasiarczeniu Grant’s Family Reserve spróbowaliśmy po kieliszku. Okazała się ostra i owocowa ale pozbawiona siarki, co pozwala mieć nadzieję że moje złe doświadczenia z Grant’s Family Reserve były kwestią tymczasowego spadku formy i zabutelkowaniem nieudanych eksperymentów.
Imponująca kolekcja blendów Grant's ze wszystkich epok, pozbierana przez Polaka.
Wróciłem potem pod namiot gdzie M&P miało między innymi niepróbowaną jeszcze przeze mnie japońską whisky Nikka Blended. Zanotowałem dojrzałe owoce, kwiaty (woda różana), płatki zbożowe (muesli), jak Nikka All Malt ale bez tego lekkiego dymu, za to z wyczuwalnym zbożem. Ogólnie bardzo fajna, kupiłem butelkę niedawno i zdecydowanie wolę Blended od All Malt.
Pozostając w namiocie spróbowałem też, zachęcony przez książkę “101 Whiskies to try before you die” Iana Buxtona, amerykańską whiskey kukurydzianą – nie bourbona – Mellow Corn. Była zaskakująco łagodna, pachniała wanilią, miodem, popcornem i kukurydzą z wody. Rzeczywiście zaskakująco dobra i łamiąca negatywne stereotypy o bimbrze z kukurydzy. Szkoda że polska cena, sięgająca stu złotych, to spora różnica względem dwunastu dolarów – a tyle ta whiskey kosztuje w USA.
Potem poszedłem na prowadzoną degustację – nie lubię określenia “masterclass”, jest pretensjonalne – “Grant’s: dekompozycja blendu” prowadzoną przez polskiego ambasadora marki, Mateusza Zabiegaja. Była to degustacja ślepa, z zawartością kieliszków ujawnianą dopiero po spróbowaniu i zebraniu notek smakowych. Uwielbiam!
W pierwszym kieliszku zanotowałem: ciastko kremówka, creme brûlée, banany, mango, wanilia, masło, popcorn, cytrusy. Takie notki wskazywały na grain whisky, na dodatek z zawartością kukurydzy. I rzeczywiście, okazała się to Girvan single grain 28yo, z czasów kiedy zacier Girvan składał się z pszenicy i kukurydzy (współcześnie Girvan to destylat z pszenicy, bez kukurydzy).
Drugi kieliszek był jeszcze bardziej zaskakujący, zanotowałem: gotowane owoce, dżem z brzoskwiń, dżem z moreli, cytryna, wanilia; smak: owocowy, goździki, biały pieprz (przyprawowa); finisz długi i “dżemowy”. Okazało się że to Glenfiddich single malt 26yo, a Mateusz wyjaśnił że brzoskwinie i morele w zapachu to kwestia dłuższego dojrzewania w beczce. Rewelacja.
Trzeci kieliszek to wyprawa w jeszcze innym kierunku. Moje notatki: wyraźne sherry: rodzynki, czerwone jabłka, dojrzałe winogrona, cytrusy (cytryna, limonka), przyprawy (goździk, cynamon), czereśnie, leśne owoce (poziomki, bez); lekko kawowy finisz. To wszystko wskazywało na whisky choć częściowo dojrzewającą w beczkach po sherry. I rzeczywiście, Mateusz ujawnił że to Balvenie single malt 25yo, sherry cask.
Czwarty kieliszek jako finał degustacji zorientowanej na poznanie Grant’s 25yo musiał zawierać tego drogiego, wiekowego blenda. Moje notatki: miękka, gotowane owoce (kompot: jabłka, agrest, porzeczki), drewno, herbata, lekki dym, ciemna melasa.
Świetnie się bawiłem na tej degustacji, przekroczyła moje oczekiwania i mam zamiar jeszcze kiedyś skorzystać z wiedzy Mateusza.
Dwunastym kieliszkiem na zamknięcie pierwszego dnia był oferowany za drobną dopłacą AnCnoc 18yo. Whisky bardzo dobra, zrobiła na mnie takie wrażenie że aż zapomniałem zrobić notatki.
Dzień drugi otworzyłem inną polską produkcją: przy wejściu do dużego namiotu dostępny był Langlander 3yo, pierwszy polski single malt. Whisky młoda, ostra, cukrowo-słodowa, przypominająca młode malty kontynentalne (jak niemiecki Glen Els czy wczesna Mackmyra), co oznacza rozpoczęcie od solidnego, kontynentalnego poziomu. Ale to zdecydowanie nie jest whisky warta 200zł za butelkę 0.7L, a tyle właśnie sobie życzą za pierwszą partię.
Na tym samym stoisku spróbowałem innego produktu destylarnii Piasecki: Bairille Honey Distillate czyli okowita miodowa starzona przez trzy lata w dębowych beczkach. Rewelacyjny produkt o zapachu i smaku nie tylko miodu ale też ziół i traw, z fajną wytrawnością bez utopienia w miodowej słodkości. Bardzo fajny i bardzo polski wkład w świat alkoholi starzonych, mam nadzieję że pojawią się inne destylaty tego typu. Po powrocie do domu okazało się że ma atrakcyjną cenę, kupiłem butelkę 0.5L w Lidlu za 59zł.
Trzeci kieliszek to znów stoisko M&P, spróbowałem od niedawna przez nich sprowadzanej irlandzkiej whiskey Writer’s Tears. Zanotowałem: łagodna, zielone jabłka, cukierki, jałowiec, wanilia, słodycz, dżem agresowy, ananas. Świetna whisky początkowa, tzn. zarówno dla początkujących jak i na początek wieczoru. Czuć unikalną dla Irlandii whiskey single pot still w składzie, o tym rodzaju whisky jeszcze się tutaj sporo pojawi.
Potem poszedłem zobaczyć stoisko Stilnovisti, zapraszające ładną fontanną z lodu. Mój czwarty kieliszek to Rage Whisky Invergordon single grain 10yo. Zanotowałem: bimber, spirytus, krem waniliowy, bimber, spirytus. Masakra, nie wiem dlaczego to zostało zabutelkowane.
Po czterech kieliszkach zrobiłem sobie małą przerwę ze spacerem na jastrzębiogórską plażę, kukurydzę z wody i inne specjały żeby organizm zapomniał o rage whisky.
Numer pięć to Jameson Cask Mates czyli Jameson finiszowany w beczkach po ciemnym piwie. Najpierw wyczułem dziwny zapach dymu – dziwny bo zupełnie niespotykany w whisky, gryzący jakby ktoś obok palił cygaro. Tak też się okazało więc uciekłem z kieliszkiem z dala od palących cygara żeby na spokojnie tego Jamesona spróbować. Jest generalnie jak podstawowy Jameson (w moim osobistym rankingu jeden z najlepszych podstawowych blendów) plus trochę dodatkowej słodyczy, lekko wytrawnej jak w kwasie chlebowym albo syrop ze słodu, oraz nut korzennych. Można.
Na szósty kieliszek, ostatni przed przerwą na obiad i drzemkę (kiepsko mi się spało bo Jastrzębia Góra w sezonie to bogata w głośne imprezy miejscowość), wybrałem dopłacanego Johnnie Walker Blue Label którego już zdążyłem zapomnieć. W zapachu świetna, złożona i bogata, dużo owoców (jabłka, brzoskwinie, rodzynki), trochę kwiatów. W smaku owocowo i bogato, z odrobiną dymu. Finisz bardzo długi, przyjemny, owocowo drewniany. Świetna whisky ale nie sześćset-za-butelkę-świetna.
Po powrocie z przerwy zostało mi jakieś pięć-sześć kieliszków do końca imprezy. Numerem siedem została Tamdhu single malt 10yo sherry cask. Notatki: ostra, ciężka (szeroko cięta?), kompot (jabłka, porzeczki); w smaku mocna i pieprzna, ściągająca; finisz piekący, przyprawowy i korzenny. Nie przypadła mi do gustu, nie wiem czy ta ostrość to kwestia zbyt krótkiego czasu w beczce czy zbyt szerokiego środka destylacji,
Ósmym kieliszkiem postanowiłem uczcić już oficjalny powrót Glenlivet 12 years old na polski rynek. Znam i uwielbiam ten charakter: owoce, przyprawy, zioła i orzechy. To mój ulubiony dwunastoletni single malt i bardzo się cieszę z jego powrotu. Zwłaszcza że formalnie go zastępujący Glenlivet Founder’s Reserve to whisky o zupełnie innym charakterze i po prostu o wiele mniej mi smakująca niż popularna dwunastka. Pogłoski o tym powrocie krążyły w środowisku entuzjastów ale patrząc na rozbudowę szkockich destylarni (o tym będzie dedykowany wpis) spodziewałem się że potrwa to jeszcze kilka lat.
Potem trafiłem do namiotu z wykładem na temat historii irlandzkiej whisky i Tullamore DEW który prowadził John Quinn, przesympatyczny global brand ambassador tej marki. Tam nalano mi kieliszek numer dziewięć, popularnego Tullamore DEW, irlandzkiego blendu znanego z łagodności i miodowo-trawiastego charakteru. John na moje pytanie czy Tullamore zamierza wypuścić swoją whiskey single pot still, stylu unikalnego dla irlandzkich, odpowiedział twierdząco, ale zastrzegł że potrwa to jeszcze kilka lat bo na razie najstarsze beczki ich single pot still są zaledwie trzyletnie (destylarnię otwarto w 2014).
Dziesiąty tego dnia kieliszek to Wemyss Lord Elcho blended whisky, blend o którym wcześniej nie słyszałem. W notatkach zapisałem: zielone jabłka, gruszki, siano, masło, cytryna, słodka, owocowo kwaskowata, przyjemna, pieprz, orzechy, pełna i drapiąca w finiszu. Ogólnie całkiem fajna.
Na koniec z racji mojej słabości do bourbonów trafiłem na jedno z największych na festiwalu stoisko Jim Beam. Wszystkie eksponowane tam butelki znałem z wyjątkiem jednej nowej: Jim Beam Extra Aged, nowa wersja czarnej etykiety, zastępująca zarówno europejską “triple aged 6 years old” jak i amerykańską “double aged 8 years old”, tym razem bez podania wieku. Notatki: wanilia i miód, owoce leśne i czerwone (jak w JB Double Oak), orzechy, chleb żytni, smak i finisz chropowaty, drewniany, średnio długi. Ogólnie fajny wypust, niestety zgodnie z oczekiwaniami bliższy wersji sześcioletniej niż ośmioletniej, z odrobiną akcentów znanych z Double Oak.
Świetnie się bawiłem i każdemu polecam ten Festiwal. Było mnóstwo wystawców, morze dobrej whisky (i trochę kiepskiej), fajnie rozplanowany teren festiwalu gdzie było i gdzie usiąść, i gdzie zjeść, a jeśli komuś brakowało miejsca lub jedzenia to można było zawsze teren festiwalu na chwilę opuścić. Było kilka zgrzytów jak wspomniany brak numeracji stoisk połączony z książeczką kuponów, brak wody butelkowanej czy cygara (zwłaszcza kiedy palacze cygar pojawiali się w głównym namiocie) ale pomimo tego był to najlepiej zorganizowany festiwal whisky w jakim miałem okazję uczestniczyć. Mam zamiar go odwiedzić w przyszłym roku!
Poznawanie ludzi to kolejna zaleta festiwalu. Po lewej Mateusz Zabiegaj, polski brand ambassador Grant's zaraz po degustacji "dekompozycja blendu", po prawej John Quinn zaraz po swoim wykładzie o Tullamore DEW. Obaj panowie są zatrudniani przez tę samą firmę, William Grant And Sons.