Jak pić whisky i nie zbankrutować

Miłośnicy whisky rzadko sięgają do kalkulatorów, bo tylko kilka obliczeń dzieli ich od smutnych wniosków.

Liczby są bezlitosne. Jeśli postanowimy się ograniczyć do samej szkockiej (a nie warto się tak ograniczać), to samych destylarni słodowej whisky jest w przybliżeniu sto [1]. Zakładając bardzo konserwatywnie że każda z nich produkuje średnio zaledwie dwa warte spróbowania single malty, to oznacza dwieście whisky słodowych do spróbowania.

Oczywiście jest to wycinek wycinka. Biblia Murraya w wydaniu na rok 2017 zawiera oceny ponad 4600 różnych whisky, od amerykańskich (nie tylko bourbony!), przez szkockie i europejskie, po japońskie. Ale załóżmy że jesteśmy neofitą który wypił swoich pierwszych pięć single maltów, przez co w gronie znajomych uchodzi za znawcę i bardzo mądrym tonem oznajmia że szkocki malt jest królem whisky jak lew jest król dżungli, a reszta to jakieś imitacje i niegodne uwagi berbeluchy.

Gdybyśmy chcieli kupić te dwieście whisky w standardowych butelkach pojemności 0.7 litra, zakładając bardzo optymistycznie że jedna kosztowałaby nas średnio 200zł [2], cała ta operacja kosztowałaby 40 000 (słownie: czterdzieści tysięcy) złotych. Jeśli nawet dysponujemy taką kwotą na przepicie, zapewne nie mamy osobnego magazynu na te butelki ani całego życia na degustacje, więc chcielibyśmy w ciągu roku mieć to z głowy i napisać własny przewodnik po szkockich destylarniach zanim się zrobi zbyt nieaktualny. Obalenie dwustu butelek w ciągu roku oznacza cztery butelki tygodniowo, to jest ponad litr czystego spirytusu tygodniowo. Wielokrotność zalecanego maksimum tygodniowej dawki alkoholu we wszystkich krajach które takie zalecenia mają.

Cały ten przydługi wstęp obliczeniowy służy zobrazowaniu tezy, że miłośnik whisky musi kombinować. Kupowanie i wypijanie całych butelek nie sprawdza się jako strategia poznawania kolejnych uisce beatha.

Diageo Special Releases 2016 ceny

Diageo Special Releases 2016. Wydanie w ciemno tysięcy złotych na butelkę whisky do picia to kosztowny sport. Źródło: The Whisky Exchange.

Zatem, co robić? Pozbierałem po znajomych, internetach i z doświadczeń własnych kilka sposobów na uprawianie tego hobby w sposób bardziej strawny dla budżetu, zdrowia i domu. Czyli jak wypijać i kupować mniej niż całe butelki?

Bary i restauracje. Pozornie najprostsza organizacyjnie, choć najdroższa (w przeliczeniu na porcję) opcja. Tylko pozornie najprostsza organizacyjnie, bo żeby to miało sens, bar musi mieć niezły wybór whisky, nie może w nim śmierdzieć i powinien mieć odpowiednie szkło, czyli kieliszki tulipanowe lub glencairny. To w praktyce oznacza prawie wyłącznie knajpy specjalizowane w whisky (i innych drogich alkoholach), nie wszędzie w Polsce obecne. Ale jeśli już takowy jest – zdecydowanie warto.

Degustacje, festiwale i inne imprezy. Raczej rzadkie i wymagające śledzenia, ale gwarantujące kontakt z kompetentną obsługą (i innymi entuzjastami), właściwe kieliszki i możliwość spróbowania wielu destylatów za bardzo atrakcyjną kwotę w fajnej atmosferze. Chyba że trafimy na Whisky Live Warsaw 2016, które zostało ofiarą własnego sukcesu i symbolem imprezy kompletnie przeładowanej ludźmi. Wada: istnieje limit porcji jakie można świadomie spożyć w ciągu jednego dnia.

No dobra, ale nie każdy lubi czy potrafi skupiać się na zapachu i smaku w obcym miejscu z obcymi ludźmi. Jakie są opcje bardziej domowe?

Miniaturki. Strategia bardzo praktyczna, dostajemy buteleczkę równie ładną jak oryginalna, a pojemność 50ml wystarcza na jedną-dwie degustacje. Przy czym tutaj należy uważać na ceny. 50ml Glenfiddich 15yo za 24zł, czyli 1/14 butelki za 1/8 ceny butelki, to ekonomia do przełknięcia. 50ml Glenfiddich 18yo ma jeszcze lepsze propocje. Ale już miniaturkę dwunastoletniego widziałem za 26zł, czyli za 1/5 ceny standardowej butelki, a to już jest przesada, widywałem taniej w barach. Ekonomicznie świetne są butelki 200ml, które pozwalają na spokojnie spróbować kilka porcji kosztując około jedną trzecią ceny butelki 700ml. Wady: sklepy rzadko miniaturki mają, niechętnie je sprzedają, mały wycinek szkockich whisky jest dostępny w formie miniaturek, jeszcze mniejszy w formie 200ml. Ale to co już jest bywa bardzo fajne: trzymając się przykładu Glenfiddicha, polecić mogę Explorer Collection gdzie za około 250zł dostajemy w ładnym, rozkładanym pudełku (świetny prezent!) trzy butelki 200ml (12-, 15- i 18-letnią) oraz firmowy kieliszek tulipanowy.

Kupowanie na spółkę ze znajomymi. Kupujemy (np. na allegro) ładne, zakręcane butelki szklane o pojemnościach 50, 100 czy 200 mililitrów i organizujemy się z koleżankami i kolegami na wspólny zakup, czyli w praktyce rozlanie z oryginalnej butelki do mniejszych po kosztach. Ma to oczywistą wadę logistyczną, tzn. nie zawsze znajomi będą mieli ochotę akurat na daną butelkę, akurat teraz. A zostanie z 500ml w standardowej butelce to nie jest rozwiązanie problemu budżetu i miejsca w domu. Ale jeśli się uda to ma same zalety (jest z kim od razu się umówić na wspólną degustację)!

Naturalnie rozbudowanym wariantem powyższego jest klub whisky, czyli trochę luźniejsza grupa lokalna skupiona wokół wspólnego hobby. Więcej ludzi oznacza nie tylko większą szansę znalezienia chętnych na wspólny zakup – oznacza że zakup może być niepotrzebny bo ktoś z klubu już tę whisky ma i może się podzielić, fajnie jeśli po kosztach. Kluby whisky można znaleźć przez internet, zazwyczaj są też znane specjalistycznym sklepom w okolicy. Są warte poszukania (lub założenia) z jeszcze jednego powodu: organizowane degustacje.

Czas na opcję ostatnią, prawdziwie dwudziestopierwszowieczną, czyli społeczności internetowe. To z kolei naturalne rozbudowanie idei klubu, z tą różnicą że klub jest o wiele większy liczebnie i rozproszony po całym kraju. Albo i po całym świecie, w zależności od wyboru. Osobiście najpierw trafiłem przez reddita /r/Scotch na /r/Scotchswap, z niego na /r/whiskyeurope, tam poznałem człowieka z Polski który przy pierwszej wymianie buteleczek polecił mi polskie Forum The Taste of Whisky. To bardzo fajna społeczność, gdzie funkcjonuje dżentelmeńska umowa niebiznesowego dzielenia się zawartością butelek. Co oznacza ceny zbliżone do kosztów. Czasem też planujący zakup butelki wcześniej zbierają zamówienia na próbki, co offsetuje ryzyko i ułatwia decyzję o wydaniu grubych kwot na butelkę mało dostępnej whisky.

Trzy ostatnie sposoby wymagają zakupu szklanych (nigdy plastikowych!) buteleczek o pojemności 50ml i 100ml, które i tak warto mieć w domu żeby móc czasem obdarować gościa któremu zasmakowała jakaś whisky z naszej kolekcji. Jednolity wygląd tych buteleczek i brak oryginalnych etykiet to jedyna wada tego rozwiązania, nie prezentują się na zdjęciach równie ładnie jak oryginalne butelki. Wciąż uważam że zalety przeważają nad wadami: nikomu nie polecam kupowania w ciemno butelki Octomore 7.2 za 600zł bez wcześniejszego spróbowania, 50ml za 50zł zdecydowanie warto wydać. Nawet jeśli tylko dla świadomości że właśnie się oszczędziło pięć i pół stówy na butelkę której by się nie piło. Albo i dla stwierdzenia że warto kupić całą butelkę, oto nowa ulubiona whisky!

Żałuję że nie trafiłem na to forum wcześniej. To co, dzielimy się?

  • [1] mówimy o gorzelniach wybudowanych i działających, których produkt kwalifikuje się jako whisky (minimum trzy lata w beczce)
  • [2] szacunki mocno zaniżone

Craigellachie 13 years old

Trzynasty lutego to dobry dzień na spróbowanie whisky w nietypowym bardzo wieku, trzynastoletniej. Dziś na stole Craigellachie 13 years old, kolejna (po opisywanej tu w poprzednim odcinku Aultmore 12-letniej) single malt whisky z serii Last Great Malts firmy John Dewar & Sons. Kolejna butelkowana z mocą 46%, niefiltrowana i niekolorowana, co jest raczej rzadkie w oficjalnych butelkowaniach i godne pochwały.

Piękna tuba ma z tyłu krótki tekst czemu Craigellachie jest wyjątkowa: w tej destylarni wciąż stosuje się skraplacze wężowe, czyli pojedynczą poskręcaną rurę (zazwyczaj miedzianą) zanurzoną w wodzie, w której to rurze skrapla się alkohol odebrany z alembiku. Większość gorzelni przeszła na skraplacze rurowe, gdzie przez wąskie rurki przepływa zimna woda a alkohol skrapla się na ich zewnętrznych ściankach. Ten drugi wariant przez mnogość rurek zapewnia o wiele większą powierzchnię styku alkoholu z miedzią, co jest kluczowe dla usunięcia z alkoholu związków siarki (które powstały z białek podczas fermentacji), zazwyczaj w whisky niemile widzianych.

Zazwyczaj, ale nie zawsze. Cała magia whisky to przecież te wszyskie nieczystości, składające się na bogate zapachy i smaki odróżniające whisky od spirytusu rektyfikowanego. Po raz pierwszy nalewałem więc Craigellachie z pewną obawą, bo dotychczasowe kontakty z wyczuwalną w whisky siarką wspominam średnio (niesławne, krytykowane przez Murraya beczki po sherry konserwowane świecą siarkową), ale i nadzieją, bo przecież twórcy nie chwaliliby się umyślnie archaicznym oprzyrządowaniem gdyby jego efekty były poza ich kontrolą.

Craigellachie 13yo

Piękna i solidna.

W zapachu jest trzynastoletnia Craigellachie wyraźnie miodowa i waniliowa, czuć wpływ beczek po bourbonie. Pojawia się też zapach surowego mięsa, zapałek i fajerwerków (to te związki siarki). Po chwili pojawia się jeszcze zapach zielonych jabłek. W smaku ściągająca ale i słodkawa, jest tu czosnek, miętą i odrobina jabłek. Finisz jest długi i ostry.

Nie wiem czy to dobra whisky dla początkujących. Wrażliwość na związki siarki jest bardzo różna w populacji, dla mnie Craigellachie jest blisko progu akceptacji tych zapałek i mięsistości w whisky. Lubię ją i cenię, ale przed kupieniem całej butelki zalecam spróbować żeby potem nie zalegała w barku.

Teraz, kiedy już wiemy jak smakuje whisky w której umiejętnie zbalansowano siarkowe akcenty, możemy się zabrać za takie, w których tego balansu zabrakło i są przez to ledwo pijalne. Ale to już w kolejnych odcinkach!

Tymczasem polecam dłuższe teksty o siarce w whisky. Ten ostatni, z Whisky Science, cytuje badania różnej wrażliwości w populacji na spotykane w alkoholach związki siarki. Polecam też recenzję Benrinnes 15yo od Aleksego gdzie także pojawia się mocno siarkowy akcent.

Aultmore 12 years old

Im bardziej poznaję historię firmy John Dewar & Sons, tym bardziej zaskakuje mnie pech jakiego miała pomimo produkcji naprawdę świetnych whisky.

W roku 1925 trzy wielkie firmy sprzedające whisky mieszaną – John Walker & Sons, James Buchanan & Company oraz John Dewar & Sons właśnie – zostały częścią koncernu DCL (Distillers Company Limited) który do lat sześćdziesiątych dwudziestego wieku kontrolował około trzy czwarte brytyjskiego i podobny ułamek eksportowego rynku szkockiej whisky. Potem połączenie kiepskiego zarządzania i załamania rynku whisky spowodowały takie osłabienie DCL, że zostało przejęte w 1986 przez o wiele mniejszą spółkę, Guinessa. Przejęcie to było zresztą możliwe dzięki grubemu przekrętowi giełdowemu który zaowocował wyrokami więzienia dla czterech organizujących go biznesmenów [1]. Powstała w wyniku tych przejęć i połączeń spółka UDV w roku 1997 zmieniła nazwę na Diageo. Wszystkie marki tej firmy rozwinęły skrzydła, korzystając z gigantycznej sieci dystrybucji i marketingu, z wyjątkiem… John Dewar & Sons, którą w 1998 Diageo odsprzedało koncernowi Bacardi żeby uniknąć postępowania antymonopolowego.

Bacardi dało JD&S swoją sieć dystrybucji i inwestowało w rozwój należących do firmy pięciu destylarni whisky słodowej, ale poza tym firma była prowadzona trochę bez pomysłu. Jeszcze do niedawna single malty z tych gorzelni miały bardzo mało oficjalnych butelkowań, a i te bywały po prostu niedostępne (jak Aberfeldy 25yo wydana z okazji otwarcia centrum dla zwiedzających w 2000 roku).

W roku 2014, czyli około dekadę po rozpoczęciu aktualnego światowego boomu na whisky, John Dewar & Sons ogłosił wypuszczenie oficjalnych whisky jednosłodowych ze wszystkich swoich pięciu gorzelni, pod wspólną nazwą “The Last Great Malts”. Nazwa jest dowcipna i autoironiczna, wiadomo że to nie są ostatnie malty w historii: “the last” należy tutaj rozumieć jako najbardziej spóźnione na trwającą (niektórzy uważają że mającą się ku końcowi) imprezę popularności szkockich single maltów.

Aultmore 12yo

Zdjęcie zrobione kilka dni temu, przy ładniejszej pogodzie.

Pogoda zrobiła się zimna, mglista i wilgotna, trzeba ją czymś rozjaśnić. Na stole ląduje single malt z destlarni Aultmore w podstawowej, dwunastoletniej wersji. Destylarnia Aultmore oprócz okolicy w której często była mgła i przemytnicy nie ma zbyt wiele historii do opowiedzenia. To, co ważne, skrywa prosta butelka z pozornie prostą etykietą, przypominającą stylem etykiety Balvenie. Whisky ma naturalny kolor (czyli bez dodatku karmelu), nie była filtrowana na zimno i została zabutelkowana z mocą 46% - te atrybuty budzą szacunek, bo rynek nas przyzwyczaił że podstawowy single malt jest filtrowany, kolorowany i ma minimalne dopuszczalne czterdzieści procent alkoholu.

Pomimo takiej mocy, jest to jedna z najłagodniejszych w zapachu whisky z jakimi miałem styczność. W zapachu jest kremowa, waniliowa, z wyraźnym zapachem jabłek, mokrego ciasta, odrobiną kandyzowanej skórki cytrynowej. Od razu się kojarzy z szarlotką na ciepło z lodami waniliowymi. Potem pojawiają się zapachy traw, odrobina mięty, dąb. Po dodaniu wody jest jeszcze bardziej łagodna i owocowa.

Dopiero na języku przypomina, że ma 46% alkoholu, ale nie jest to nieprzyjemne bimbrowe ukłucie. Aultmore pozostaje łagodka i słodka, z posmakiem kwaśnych jabłek i szarlotki. Finisz ma średni, słodkawy, lekko piekący.

Podejrzewam że gdyby dwunastoletnia Aultmore single malt była na rynku nie od dwóch lat tylko od półtorej dekady, z odpowiednią promocją i dystrybucją, mogłaby deptać po piętach podstawowym, dwunastoletnim wersjom Glenfiddich i Glenlivet jako popularna, przystępna i przyjemna whisky o owocowym charakterze. Nareszcie jest szeroko dostępna (nawet w hipermarketach), dlatego bardzo polecam spróbować i ewentualnie zaopatrzyć się w butelki, zanim się wszyscy zorientują jak świetna jest to whisky w swojej kategorii wiekowej i cenowej.

Oryginalny plan był taki, żeby po Carbonie opisać kolejne blendy Grant’s. Jednak przyda nam się mały singlemaltowy przerywnik, czemu – to będzie jasne później. To jeszcze nie koniec, w następnym odcinku kolejna whisky z serii The Last Great Malts, nietypowa pod bardzo wieloma względami Craigellachie.

Grant's Elementary Carbon 6 years old blended

Większość szkockich destylarni whisky słodowych ma długą, ciekawą, czasem burzliwą (bankructwa i zamknięcia) historię. Wiele z nich rozpoczynało oficjalną, legalną działalność w głębokim XIX wieku. Do dziś znane są ze swojego charakterystycznego stylu, dopiero od kilku lat pojawiają się wypusty eksperymentalne w stylu nieprzypominającym głównego.

Kininvie, trzecia destylarnia firmy William Grant & Sons w Dufftown, nie była jedną z takich gorzelni. Wybudowana dopiero w 1990 roku, posiadała wyłącznie własne kotły, a przetwarzaniem słodu i fermentacją aż do otrzymania piwa gorzelniczego [1] zajmowała się Balvenie, z którego do Kininvie było ono pompowane rurami. Kininvie została po zaledwie 20 latach działania zamknięta, na jej miejsce WG&S uruchomili destylarnię Ailsa Bay, wybudowaną w 2007 roku w pobliżu centrali firmy i destylarni whisky zbożowej Girvan, o której wspomnieliśmy przy okazji opisu Grant’s Elementary Oxygen 8yo.

Ailsa Bay (jak i Girvan) znajduje się na terenie parku przemysłowego Grangestone, co od razu wyjaśnia produktem której gorzelni jest opisywana jakiś czas temu tajemnicza Grangestone single malt. To szkocki region Lowlands (niziny), znany z lekkich i łagodnych single maltów, ale Ailsa Bay powstała aby produkować whisky słodowe w wielu różnych stylach. Dla owej wszechstronności znajduje się w Ailsa Bay kilka ciekawych rozwiązań technicznych (m.in. cztery z szesnastu alembików mają stalowe chłodnice, reszta typowe miedziane), ale o tym sobie opowiemy przy innej okazji. Największy wpływ na produkty firmy gorzelnia ta ma przez możliwość produkcji także whisky z torfowanego słodu, o dymnym charakterze, jakiej do tej pory w portfolio WG&S nie było. O związku pomiędzy torfem, słodem i dymnością whisky opowiadaliśmy sobie przy okazji opisu Bormore Legend.

Carbon to sześcioletnia whisky mieszana poświęcona pierwiastkowi o liczbie atomowej 6, węglowi, który ma w tej whisky zwracać uwagę poprzez – według opisu na pudełku – dymny zapach (torf się klasyfikuje jako najmłodszy węgiel kopalny) oraz wyczuwalny wpływ silnie wypalonych (zwęglonych od wewnątrz) beczek. Jak działa i za co jest odpowiedzialna wypalona beczka, to obszernie wyjaśniają źródła na dole notki (uwaga, chemia!) [2] [3] [4] [5]. Na razie wystarczy nadmienić że za słodkie i waniliowe zapachy. Chemii pouczymy się później, czas nalać trochę tego płynnego Węgla!

Grant's Elementary Carbon 6yo

Jeden z najlepszych pomysłów na popularyzację chemii.

Pierwsze co wyczuwa nos to lekki dym, kojarzący się raczej z wędzarnią albo grillem, potem pojawia się wanilia, dużo wanilii, toffi, słodkość i kwaskowatość jabłek i gruszek. Po dodaniu odrobiny wody zapach alkoholu ustępuje na rzecz podkreślenia dymu i wanilii, a w tle pojawia się lekko siarkowy, “mięsny” akcent. W smaku jest zarazem dymna, słodka i kwaskowata, tym słodsza im dłużej siedzi w ustach. Trochę jak jabłko pieczone na grillu. Finisz jest średniodługi, rozgrzewający, słodkawy i ściągający.

To jest przyjemny, ciekawy blend, pomimo młodego wieku i raczej prostego bukietu. Demonstruje wpływ torfowania słodu i wypalenia beczki na końcowy smak – ba, wpływ beczki kojarzy mi się z bourbonami – czyli robi to, do czego została zaprojektowana. Nie jest zbyt intensywna, pomimo dymności Grant’s trzyma się filozofii robienia przyjaznych, mało wymagających blendów. Dobry wstęp do bardziej dymnych szkockich, chociaż koneserzy mogą kręcić nosem na jej prostotę. Ale ja lubię prostotę.

W jednym z następnych odcinków spróbujemy Grant’s Select Reserve która ma bardzo podobny charakter, tak bardzo że w ślepym teście mógłbym ją pomylić z Carbon i nawet nie czuć się z tym źle. Wygląda na to że Brian Kinsman, master blender WG&S, rozkręcił się od kiedy Ailsa Bay ma destylaty na tyle dojrzałe że może ich użyć w blendach.

Grant's Elementary Oxygen 8 years old blended grain

Destylowana w kolumnie whisky zbożowa (grain whisky) właściwie od początków swojego istnienia, czyli 1832 roku (rok opatentowania przez Eneasza Coffeya kolumny rektyfikacyjnej), była traktowana jako gorszy kuzyn whisky słodowej, destylowanej w kotłach.

Interludium. Przed rozwinięciem wątku wyprostujmy kwestię nazewnictwa. To, czy ziarno jest zesłodowane czy niewykiełkowane nie wpływa na to, czy po fermentacji zostanie wydestylowane w kotle (alembiku) czy w kolumnie. Natomiast tak się ułożył świat szkockiej whisky: gorzelnia Loch Lomond została w 2009 roku wzięta pod lupę Scotch Whisky Association za nazwanie whisky fermentowanej ze słodu ale destylowanej w kolumnie "single malt whisky". Po zbadaniu sprawy SWA zabroniło Loch Lomond używania tej nazwy argumentując że szkocka whisky słodowa może być zgodnie z tradycją destylowana tylko w kotłach. To ma o tyle ciekawy efekt, że można kupić oba produkty Loch Lomond z tego samego zacieru, single malt i single grain (obie butelki widywałem już w hipermarketach), i wykonać ładnie izolowany eksperyment porównując jak metoda destylacji wpływa na smak. Dodatkowo nikt w Szkocji nie destyluje whisky zbożowej w kotle, robi się to na przykład w USA (niektórzy producenci bourbona destylują w kotle) i Irlandii (single pot still, osobna historia). Stąd jeśli mówimy o whisky szkockiej, to słodowa równa się destylowana w kotle, zbożowa równa się destylowana w kolumnie.

Whisky z kolumny przetrwała pomimo krytyki za neutralność i brak smaku, a jej popularność w szkockiej whisky zawdzięczamy (oczywiście) oszczędnościom. Po pierwsze kolumna może pracować w wydajnym trybie ciągłym i właściwie bez strat alkoholu, a do tego od 1846 roku, po zniesieniu tzw. Praw Kukurydzianych (Corn Laws), w Wielkiej Brytanii zaczął się import taniej kukurydzy ze Stanów, zboża idealnego do produkcji alkoholu. Dzięki temu powstała blended whisky: produkt tańszy od whisky słodowej, o dużej powtarzalności smakowej, który zawojował cały świat.

Szkocka whisky zbożowa dopiero niedawno przestała być traktowana jako brzydkie kaczątko i nieszlachetny wypełniacz. Najpierw nieśmiało pojawiły się whisky single grain: wybrane, dość stare (za to przystępne cenowo) wypusty znanych destylarni whisky zbożowej, trzymane w lepszych beczkach niż trzylatki przeznaczone do podstawowych blendów. Potem, całkiem niedawno bo w roku 2000, powstała firma Compass Box i zadebiutowała pierwszą szkocką whisky typu blended grain, to sprzedawana do dziś Hedonism (uwielbiam, będzie miała tutaj własny wpis).

Cały ten przydługi wstęp służy przedstawieniu whisky z nowej (debiut w 2016 roku) serii Grant’s Elementary, w której trzy whisky poświęcono trzem ważnym w produkcji whisky pierwiastkom: węglowi, tlenowi i miedzi. Wiek każdej z tych whisky odpowiada liczbie atomowej pierwiastka, mają one bardzo różne charaktery, a gdyby łechtania nerdostwa było mało, to na szyjce znajdują się wzory strukturalne trzech związków aromatycznych obecnych w whisky, o różnym pochodzeniu, odpowiedzialnych za różne aromaty (wanilina z wypalonej warstwy beczki, 4-etylo-gwajakol z torfu, aldehyd koniferylowy z niewypalonej warstwy beczki). Do tego na pudełku opisywanej dziś Oxygen producent wyjaśnił związek tej whisky z tlenem: otóż w gorzelni Girvan, z której pochodzi większość tego destylatu, destyluje się whisky zbożową w atmosferze lekkiej próżni, pozbawionej tlenu, co pozwala na destylację w temperaturze 84 stopni Celsjusza (zamiast setki) i, podobno, skutkuje łagodniejszym alkoholem.

Jeśli ktoś jeszcze to czyta po tym przydługim, pełnym kompletnie niepotrzebnych informacji wstępie, nadszedł czas spróbowania tego płynnego, rudego Tlenu!

Grant's Elementary Oxygen 8yo

Nie będe się z tym krył, Oxygen polubiłem zanim otworzyłem butelkę.

Jak na ośmioletnią szkocką (czyli starzoną w używanych beczkach) jest bardzo brązowa. Ciemniejsza niż Hedonism, zestawiony ze zbożowych szkockich w wieku 17-25 lat. Czyli po prostu Oxygen została podkolorowana karmelem. Nie mam problemu z barwieniem karmelem per se, tutaj lżejszy kolor by bardziej pasował do efemerycznego klimatu whisky poświęconej tlenowi.

Dla nosa Oxygen jest bardzo… uprzejma. Zapach słodkiego kremu i wanilii od razu się kojarzy z crème brûlée (zawsze muszę guglać pisownię przez te wszystkie akcenty na samogłoskach). Do tego trochę zapachu prażonego ziarna (jak popcorn albo owsianka) i skórki jabłka. W smaku jest podobnie łagodna, słodka, lekko owocowa i kremowa, z posmakiem ciasteczek owsianych. Finisz dość krótki ale bardzo przyjemny.

Jest to przyjemna, lekka i nienachalna whisky, która powinna pasować zarówno początkującym, jak i zaawansowanym (świetnie uzupełnia kolekcję szkockich pokazując czym się różni whisky zbożowa od słodowej). Do tego ze względu na kapitalną prezentację jest dobrym materiałem na prezent, zwłaszcza przy swojej przystępnej cenie (około 140zł za butelkę 1L). Szanuję też podanie informacji o młodym wieku, to pójście pod prąd obecnej tendencji do wypuszczania NAS-ów, częstej zwłaszcza wśród whisky wypuszczanych do sieci travel retail. Seria Elementary jest zresztą travel retail exclusive (poza lotniskami można ją kupić tylko w specjalistycznych sklepach). Nie do końca rozumiem ten krok, mam nadzieję że to tylko dla wybadania rynku, bo Oxygen to świetna whisky którą firma William Grant & Sons mogłaby śmiało dystrybuować do supermarketów.

W następnym odcinku: młodszy kuzyn, Carbon 6 years old, czyli pierwsza whisky w serii Grant’s Elementary.