Speyside - dzień drugi

Plan na drugi dzień był nieskomplikowany ale obfity. Po śniadaniu i obejrzeniu naszej posiadłości w porannym świetle – nie ma to jak spacer po wielkim, zadbanym ogrodzie z kubkiem kawy – ruszyliśmy wpierw do Cardhu, destylarni która jest speyside’owym “centrum” Johnnie Walker. Tam pospacerowaliśmy po okolicy, wpadliśmy do visitor center i ruszyliśmy do destylarnii Tamdhu. Uwielbiam single malty z Tamdhu, to moje ulubione edycje podstawowe z beczek po sherry: łagodniejsze niż Glendronach ale wciąż z wyczuwalnym charakterem destylatu. Niestety nie mają ani visitor center ani zwiedzania, więc po zrobieniu kilku zdjęć ruszyliśmy dalej.

(zdjęcie tamdhu)

Kolejny postój to destylarnia Dalmunach, jeden z “młodych molochów” jak je skrótowo nazywam. To należąca do sporego koncernu destylarnia whisky słodowej zorientowana na produkcję od pierwszego dnia olbrzymich ilości destylatu, nierzadko w różnych stylach, której whisky ma zastąpić inne single malty w blendach owego koncernu. Robi się to żeby owe pozostałe single malty móc sprzedawać w całości jako wysokomarżowe single malt, jako że są to rozpoznawalne marki na które jest popyt. Dalmunach jako należąca do Chivas Brothers ma produkować whisky do blendu Chivas Regal. Podobnymi destylarniami z kategorii “młodych molochów” są Ailsa Bay (blendy Grants) czy Roseisle (blendy Johnnie Walker i inne Diageo). Wspominałem o tym we wpisie Glenmorangie i powrót wiekowych maltów. Dalmunach nie ma oprowadzania ani visitor centre, mimo że z zewnątrz wygląda ładnie i ma kilka fajnych rozwiązań technologicznych. W tę markę i jej rozpoznawalność po prostu się nie inwestuje.

Następnie zgodnie z planem pojechaliśmy do Glenallachie gdzie mieliśmy odwiedzić “tylko sklepik i może spróbować czegoś w barze”, a gdzie w sumie zabawiliśmy ponad godzinę. I nie bez powodu, bo okazało się że nie tylko mają bardzo fajne butelkowania distillery exclusive z tego roku i poprzednich, ale też w barze można spróbować każdego z nich, z czego skrupulatnie skorzystaliśmy. Dokonałem pierwszego zakupu butelki podczas tego wyjazdu, bo mimo że fanem Glenallachie nie jestem – jest to whisky oparta o genialną “inżynierię beczkową” ale z chudym destylatem – tak wersja 17-letnia z beczek po sherry typu Solera (a nie typowych transportowych czy sezonowanych sherry przez kilka miesięcy żeby były jak niegdyś transportowe) zrobiła na mnie wrażenie, ma bardzo nietypowy profil.

(zdjęcie glenallachie)

Naszym kolejnym przystankiem była nowa i nowoczesna destylarnia The Cairn, położona na terenie parku narodowego Cairngorms, gdzie zrobiliśmy pełne zwiedzanie. Fajne to było doświadczenie, zarówno dzięki fajnemu przewodnikowi jak i samej destylarnii: w pełni zautomatyzowana robiła na mnie inżynierskie wrażenie, całego procesu produkcji od zacierania przez fermentację do destylacji doglądał jeden pracownik. To coraz popularniejszy model w nowych i odnawianych destylarniach. Przy okazji zwiedzania dostaliśmy kawał historii firmy do której destylarnia należy, Gordon&Macphail, najbardziej chyba znanego niezależnego rozlewnika whisky, który niedawno zatrząsł branżą ogłoszeniem że przestają kupować whisky od innych destylarnii i skupiają na produkowaniu własnej whisky w dwóch zakładach (drugi to Benromach).

The Cairn słód dostaje gotowy od zewnętrznego dostawcy. Mielony jest w młynie wyprodukowanym współcześnie w Szwajcarii, co już odróżnia tę destylarnię od pozostałych które w większości mielą do dziś w liczących sobie dekady młynach Porteus lub Boby. Do zacierania używają wody z wykopanej przez siebie studni (a nie z rzeki). Produkują około milion litrów czystego spirytusu rocznie i “patrzą na” podwojenie tej liczby, co w Szkocji oznacza już destylarnię z kategorii średnich. New make jedzie cysternami do wspomnianej już drugiej destylarnii firmy, Benromach, gdzie trafia do beczek i gdzie beczki są magazynowane. Połączenie nietorfowanego słodu, bardzo długiej fermentacji (92 godziny) i skraplaczy typu shell-and-tube wskazuje na celowanie w single malta lekkiego, o owocowym i kwiatowym charakterze, typowym dla regionu Speyside – i z tego co dane nam było spróbować blended malta CRN57, taki właśnie ma być.

To co jest w The Cairn dla mnie fascynujące jako dla inżyniera to fakt że cała produkcja jest zautomatyzowana i zaledwie pilnowana przez pojedynczego pracownika który siedzi na hali przy komputerze i pilnuje odczytów. Hala ma kształt półpierścienia i na jednym końcu dostarczany jest słód od zewnętrznego dostawcy a na drugim cysterna jest napełniana destylatem. Fascynujące, chociaż dla wielu zbyt zautomatyzowane i odległe od metod tradycyjnych. Które to metody tradycyjne niełatwo zdefiniować, bo produkcja whisky się zmienia i rozwija od kiedy mamy pierwsze o niej zapisy.

Uważam że "autentyczność" i "tradycyjność" produkcji whisky to kwestia bardzo uznaniowa. Trochę jak z definiowaniem kiedy była "prawdziwa muzyka": zazwyczaj wtedy kiedy osoba wygłaszająca opinię była w wieku nastoletnim, okresie życia o największej wrażliwości na muzykę i wpływy rówieśników. I kiedy owa "prawdziwa muzyka" została zastąpiona "sztucznym i niesłuchalnym śmieciem": zazwyczaj kiedy osoba wygłaszająca opinię zaczęła się zbliżać do trzydziestki. Do "tradycyjnych metod" jeszcze podczas tego wyjazdu powrócimy przy okazji wizyty w Speyburn -- ale nie uprzedzajmy faktów!

(zdjęcia the cairn)

Po The Cairn pojechaliśmy rzucić okiem na destylarnię Cragganmore. Nie oferują tam zwiedzania, nie ma nawet sklepu, ale to akurat żadna strata bo każdy sklep destylarniowy Diageo oferuje single malty ze wszystkich ich destylarni. Cragganmore to zakład który wygląda tak jak musiały wyglądać wszystkie destylarnie przed pojawieniem się współczesnej whisky-turystyki: jest oszczędnie, bez bajerów ani metalowych tablic, do rzeczy, wszystko jest lekko przybrudzone i spatynowane bo to działający zakład produkcyjny a nie miejsce odwiedzin doskonałej pani domu.

Ballindaloch, czyli destylarnia otoczona polem golfowym, w sąsiedztwie pięknego zamku (wszystko się nazywa identycznie i ma tych samych właścicieli), była naszym następnym postojem. W działającym tam sklepiku część grupy spróbowała dotychczas zabutelkowanych wypustów i zgodnie stwierdziła “jeszcze nie”. Ale okolica ładna a pani w sklepie bardzo sympatyczna, więc miejsce jest zdecydowanie warte ponownych odwiedzin za kilka lat!

Następny przystanek to Glenlivet. Destylarnia wielka, na tyle duża że co roku ściga się z Glenfiddichem o tytuł szkockiej destylarnii która sprzedała najwięcej swojego single malta. Mam do niej stary sentyment bo na początku mojego łyskowego hobby bardzo lubiłem - a i do dziś nie pogardzę - wszystkie trzy podstawowe edycje, czyli 12-15-18 lat. Ludzie kulturalni nie rozmawiają o krępującym bąku jakim była Founder’s Reserve bez podania wieku, ale ja kulturalny nie jestem więc przypomnę że był to rozczarowujący single malt który co gorsza na wielu rynkach (w tym w Polsce) przez jakiś czas był oferowany zamiast wersji dwunastoletniej.

W Glenlivet odwiedziliśmy wyłącznie sklep ale jaki to był sklep, będę tę wizytę pamiętał! Sklep jest bardzo duży, ma wystawę upamiętniającą postacie znaczące w historii zakładu, oprócz butelek sprzedaje merch który na tyle mi się nie podobał że nie kupiłem nawet t-shirta, ale butelki to coś wartego odnotowania! Sporo wydań distillery-exclusive, trzy beczki do nalewania sobie butelki hand-fill i dużo wydań region-exclusive, jak na przykład 15-letnia sherry cask sprzedawana wyłącznie na Tajwanie.

Wizytę w sklepie Glenlivet zapamiętam jednak przede wszystkim przy próbowaniu jednej butelki przed zakupem. Spytałem jednego ze sprzedawców czy mają bar albo miniaturki, bo chciałbym spróbować kieliszek żeby nie kupować w ciemno całej butelki za prawie sto funtów. Sprzedawca powiedział że może mi po prostu polać w sklepie na spróbowanie. Wyciągnął z szafki szkło (to co w Polsce nazywamy Arran Glass a co tam nazywają Spey Dram), butelkę oraz łyżeczkę. No dobra, łyżeczka już brzmi słabo. Ale to nie była łyżeczka do herbaty, taka mieszcząca 5 mililitrów płynu. To była łyżeczka jaką niemowlakom podaje się lekarstwa, plastikowa mikro-patelnia o średnicy około 8 milimetrów i głębokości około 2 mm. Kiedy już udało się oderwać kroplę z tej łyżeczki do szkła, udało mi się trochę powąchać, ale po przechyleniu kropla nie dotarła do ust – nie starczyło jej na pokonanie ścianki kieliszka. Najpierw było to żenujące ale potem już tylko śmieszne, a do końca wyjazdu regularnie darliśmy łacha z “Glenlivet sample”. Niemniej butelkę Glenlivet 15yo sherry cask 48% non-chill-filtered i tak kupiłem i z przyjemnością rozpiliśmy ją wieczorem przy snookerze i rozmowach.

Kolejne dwa postoje to już tylko zdjęcia z odległości, bo nie było nawet możliwości wejścia na teren zakładu. Allt-A-Bhainne, czyli chyba pierwsza w pełni zautomatyzowana destylarnia, należąca do grupy Chivas Bros, oraz Parkmore czyli nieczynny już zakład ale z wciąż dobrze wyglądającymi zabudowaniami.

Na koniec pojechaliśmy zobaczyć Craigellachie Bridge, piękny i zabytkowy most żelazny z 1814 roku nad rzeką Spey, w malowniczej okolicy. Most jest do dziś dostępny ale jego rolę już dawno przejął bieg drogi A941. Co ciekawsze nie wiadomo do kogo należy Craigellachie Bridge i kilka lat temu rozpoczęły się poszukiwania właścicieli, bo w Wielkiej Brytanii jako kraju cywilizowanym własność to poważna sprawa. Most jest jednak wciąż używany a utrzymuje go samorząd. Piękne, ponaddwustuletnie dzieło inżynierii i sztuki użytkowej.

(zdjęcie craigellachie bridge)

Skoro już byliśmy w Craigellachie, wpadliśmy na kolację do kultowej The Highlander Inn. Dość powiedzieć że od butelek na luzie stojących na półkach w sali jadalnej prawie wypadły nam oczy i na kontynencie byłyby trzymane raczej w zamkniętych gablotach.

Potem już tylko zakupy w lokalnym Tesco gdzie zaskoczyła mnie mnogość produktów spożywczych z Polski – co ma dużo sensu, nabiał i mięsa naszych dwóch krajów doskonale się uzupełniają (Brytyjczycy mają dobrą wołowinę i kiepskie kiełbasy wieprzowe, i tak dalej) – i wróciliśmy do posiadłości na wieczorno-nocne rozmowy przy snookerze.